Coś się kończy, coś się zaczyna, czyli seria gier "Wiedźmin" *UWAGA, MOŻLIWE SPOILERY*

W zeszłym miesiącu do sprzedaży trafił drugi dodatek gry „Wiedźmin 3: Dziki Gon”, czyli „Krew i wino”, kończąc tym samym niemalże 10-letnią przygodę CD-Projektu z wirtualnym Geraltem z Rivii. Ponieważ dopiero niedawno ten dodatek skończyłam, a i tak zwane „prawdziwe życie” mnie dopadło (+ byłam zajęta nieco innym blogiem, podróżniczym) , dopiero teraz się zabieram za skreślenie parę słów na temat gry, która dała potężnego kopniaka do międzynarodowego rozsławienia polskiej fantastyki.
Gdy człowiek spojrzy wstecz, na pierwszą część „Wiedźmina”, ogarnia go zarówno nostalgia, jak i swego rodzaju uczucie pobłażliwości. No bo z dzisiejszej perspektywy ówczesny poziom grafiki był bardzo toporny. Choć wtedy się tego nie zauważało, to teraz mnie, mocno przyzwyczajoną już do wizualnego poziomu „Wiedźmina 3: Dzikiego Gonu”, „Skyrima” i „Dragon Age: Inkwizycji”, nieruchome twarze Geralta, Triss i Jaskra z lekka kłują w oczy. Z tego też powodu nie jestem już w stanie zagrać przykładowo w „Morrowind” lub „Oblivion”. O ile pierwszą część „Wiedźmina” darzę sentymentem, bo grałam w nią od razu po jej pojawieniu się w sklepach (+ oczywiście w przeszłości czytałam książki Sapkowskiego) i taki poziom grafiki był dla mnie normą, o tyle w temat serii „The Elder Scrolls” weszłam baaaaaaardzo późno, bo dopiero przy okazji pojawienia się „Skyrima”. No niestety, nie jestem takim graczem na cały etat, sięgam raczej po tytuły, które mnie naprawdę zainteresują, a jest ich niewiele. Później, w oczekiwaniu na trzeciego „Wiedźmina” sięgnęłam po „Oblivion” i się szybko znudziłam – świat dosyć duży, ale raczej pusty. Szczególnie rozczarowałam się ruinami, których było naprawdę mnóstwo, ale tak naprawdę nic się w nich nie działo. Jeśli chodzi o „Morrowind”, to byłam świadkiem, jak mój chłopak w to grał i grafika mnie dosyć mocno odstraszyła. I teraz w zasadzie się śmieję sama z siebie, nie mogąc wyjść z podziwu jak bardzo rozwój technologiczny nas wszystkich rozpieścił 😉 A to świat zbyt pusty, a to za dużo pikseli, a to lokacje lub modele NPC (non-playable character) zbyt powtarzalne. No normalnie masakra 😉
Niemniej jednak do pierwszej części „Wiedźmina” bardzo chętnie wracam myślami, mimo że już pewnie więcej w nią nie zagram. Przeszłam ją już jakieś 5 razy, starając się poznajdywać wszelkie alternatywne ścieżki i chyba jednak wystarczy 😛 . Póki co pudełko z grą dumnie prezentuje się na mojej półce 😉
Z perspektywy czasu w pierwszym „Wiedźminie” uderza jedna rzecz: ostrożność. Twórcy wyraźnie dążyli ku temu, by Geralt wypłynął na wody międzynarodowe. A wiedząc, że tylko w niektórych krajach książki Sapkowskiego zostały wówczas przetłumaczone i wydane (między innymi w Rosji i Czechach, o ile dobrze pamiętam, czyli w kulturach znacznie nam bliższych od Zachodu. Do tej pory pamiętam moją rozmowę z dwiema katalońskimi znajomymi, które nie miały bladego pojęcia co to „the witcher” i nigdy o tym nie słyszały), postanowili się do nich jak najmniej odwoływać, by potencjalny, zachodni odbiorca nie poczuł się zagubiony w uniwersum wiedźmina. Dostaliśmy zatem na początek Geralta z amnezją, co wydało mi się wtedy motywem dosyć oklepanym i niezbyt udanym, ale na szczęście CD-Projekt RED bardzo zgrabnie z niego wybrnęło w kolejnych częściach. Nie mieliśmy również ani Ciri, ani Yennefer, czyli dwóch najważniejszych osób w życiu głównego bohatera, a inne przewijające się postacie z sagi, czyli Triss, Jaskra, Zoltana, Shani, Foltesta, Addę, Toruviel etc. zaczęliśmy tak jakby poznawać trochę na nowo. Towarzyszyły temu trochę łopatologiczne wyjaśnienia i podprogowe odniesienia do książek (np. słowa Pani Nocy o Regisie lub opowieść karczmarza o Ciri), co starych fanów prozy Sapkowskiego mogło z lekka drażnić, ale było wytłumaczalne i dosyć usprawiedliwione w kontekście celu, jaki przyświecał twórcom. Jednocześnie jednak, co jest paradoksalne, CD-Projekt tak naszpikował pierwszą część „Wiedźmina” różnymi odniesieniami do polskiego życia politycznego, społecznego i kulturalnego (wystarczy wspomnieć niesławne „Spieprzaj, dziadu!”. Ten przykład chyba najbardziej jednak utkwił mi w pamięci….), że nie sposób się nie uśmiechnąć na ich widok. Zadbano również o klimat gry, identyczny jak w sadze i przejawiający się zwłaszcza w świetnie skonstruowanych, nowych postaciach, takich jak uwielbiany przez wszystkich Talar, Raymond, Zygfryd czy Vincent Meis. No po prostu jest tak, jakby napisał je sam Sapkowski. Co jednak do poznawania bohaterów na nowo…. Nie wiem jak Wy, ale ja do Triss w grze nie pałałam zbyt wielką sympatią, wydawała mi się dosyć irytująca, w przeciwieństwie do jej książkowej wersji, którą uwielbiałam 😉 Wyglądało to tak, jakby były to dwie różne postacie. Sympatię do niej zaczęłam nabywać dopiero w drugiej części.
the-witcher-3-patch-122_1200x500
Bo trzeba być seksownym wiedźminem.
Tym samym przechodzimy do „Wiedźmina 2: Zabójcy Królów”. Tutaj twórcy dokonali czegoś śmiałego i jednocześnie szokującego (przynajmniej dla mnie): zamordowali Foltesta, czyli postać w zasadzie kanoniczną dla sagi. Wydarzenie zaskakujące i jednocześnie genialne pod względem fabularnym, gdyż uruchomiło cały ciąg wypadków, popychając do przodu nowy wątek w świecie wiedźmina. Z postaci książkowych pojawili się wtedy w zasadzie tylko Yarpen (i to głównie przelotnie), Sheila oraz Filippa. CD-Projekt ponownie skupiło się na wykreowaniu kolejnych nowych bohaterów, zwłaszcza Roche’a i Iorwetha, chociaż ten drugi to taka postać stara-nowa, gdyż on i jego komando zostali w książkach wymienieni przynajmniej raz. Jeśli przejdzie się obie ścieżki tych dwóch bohaterów (a tak uczyniłam ja), to przekonać się można, że i jeden i drugi został świetnie napisany. Obaj mają swoje wady i zalety, a także słabości i mocne strony. Widzimy ich brutalność i dziki upór, ale też swego rodzaju wrażliwość i pozytywne uczucia oraz emocje. Chciałam też napisać „przyzwoitość”, ale po chwili zastanowienia doszłam do wniosku, że ten epitet niekoniecznie pasuje akurat do Iorwetha 😉 . Są to postacie po prostu bardzo wiarygodne i idealnie wpasowują się w okrutne i mroczne uniwersum stworzone oryginalnie przez Sapkowskiego.
„Zabójcy Królów” to również znaczny skok w kwestii grafiki, zwłaszcza w porównaniu do części pierwszej. Oczywiście średnie karty graficzne (w tym moja) wciąż dawały tutaj radę, ale i tak mój znajomy nie mógł przeżyć, że nie mam na tyle dobrego sprzętu komputerowego, by w grze widzieć światło prześwitujące przez płachtę namiotu 😉
Moment przełomowy nastąpił przy pojawieniu się w sklepach trzeciej części, „Dzikiego Gonu”. Fani gry z zaskoczeniem zorientowali się, że ma się tu pojawić nie tylko Ciri, której obecność co prawda podejrzewano już wcześniej na podstawie przedpremierowej grafiki promocyjnej, ale też Yennefer. Co więcej, miały one odgrywać główne role w najważniejszym wątku fabularnym trzeciej części gry. Jakby tego było mało, w dodatku „Krew i wino” przed zaskoczonym Geraltem nieoczekiwanie pojawia się…. Regis, dawno uznany za zmarłego w sadze, chociaż sam Sapkowski nigdy nie potwierdził jego ostatecznej śmierci, gdyż wampiry wyższe mają wysokie zdolności regeneracyjne. Widać zatem, że CD-Projekt RED, zachęcone dotychczasowym, międzynarodowym sukcesem „Wiedźmina”, postanowiło na koniec postawić wszystko na jedną kartę i wykorzystać oryginalny materiał źródłowy do konstrukcji fabuły. Wszak nie istniało już ryzyko, że obcokrajowcy nie zaznajomieni z książkami zniechęcą się do zagrania w grę, a jej popularność zostanie ograniczona do wąskiego grona polskich odbiorców. Przez te lata sława Geralta z Rivii sięgnęła tak daleko, że ludzie na świecie zainteresowali się nie tylko samym produktem CD-Projektu, ale również twórczością Sapkowskiego. Co więcej, główne wątki we wszystkich trzech częściach zostały na tyle zgrabnie połączone, że początkowa amnezja Geralta nabrała sensu. Mamy tu poczucie spójności, którego, niestety, brakuje momentami w (również przeze mnie uwielbianym) „Dragon Age’u”. W przypadku tego drugiego chodzi przede wszystkim o losy takich bohaterów jak Leliana i Anders, których śmierć w wyniku niektórych decyzji gracza jest możliwa, a mimo to pojawiają się oni w dalszej historii. Porównanie tutaj tych dwóch gier jest jak najbardziej na miejscu, ponieważ swego czasu BioWare, producent „Dragon Age’a”, rywalizowało z CD-Projektem.
Koniec końców otrzymaliśmy prawdziwy majstersztyk, z którego słowiańskość (a w przypadku wysp Skellige – nordyckość) wręcz się wylewała z ekranu. Co prawda słowiańskich motywów ludowych doświadczyliśmy już w przypadku lokacji Odmęty w pierwszej części, ale dopiero „Dziki Gon” dał nam okazję do pełnego posmakowania tego klimatu i wtajemniczenia ludzi za granicą w jego tajniki.
Dużą nowością w przypadku „Wiedźmina 3” był rozległy świat zamiast pojedynczych, mocno ograniczonych lokacji. Przyznam, że z początku byłam do tej zmiany nastawiona sceptycznie: zniechęcił mnie do otwartego świata przypadek „Skyrima”, który wydawał się tam chaotyczny, męczący, przesadnie naćkany podobnymi do siebie warowniami i grobowcami. Przypuszczam, że dość dużą rolę odegrał tu znajdujący się u góry ekranu kompas, który rozpraszał za każdym razem, gdy pojawiał się na nim znaczek jakiegoś obiektu. Dość rzec, że otwarty świat wydawał mi się wówczas chybionym pomysłem. Na szczęście CD-Projekt RED miło mnie zaskoczyło. Zarówno Velen wraz z Novigradem, jak i wyspy Skellige, okolice Kaer Morhen oraz Toussaint zostały skonstruowane na tyle dobrze i ciekawie, że aż chciało się włazić do każdej napotkanej dziury i jaskini. No i wreszcie wykorzystano Płotkę, odwieczną towarzyszkę Geralta. Do tej pory pamiętam jak przy okazji pierwszej części gry ktoś rzucił na głównym forum internetowym pomysł wprowadzenia konia dla wiedźmina, ale od razu inna osoba sprowadziła go na ziemię, mówiąc: „jaki jest sens wprowadzać konia przy tak małych lokacjach?”.
Jak się okazało, premiera trzeciej części gry sprowokowała także dyskusję na temat wielokulturowości i różnorodności, gdyż w pewnym momencie od zwolenników przesadnej poprawności politycznej w kierunku CD-Projektu poleciały oskarżenia o….. rasizm. Powód? W grze brakuje czarnoskórych bohaterów. Powiem tak: dla mnie osobiście takie zarzuty są absurdalne. Tylko dlatego, że coś kwalifikuje się jako fantasy i zostało wypuszczone na światowy rynek nie znaczy, że koniecznie muszą tam występować ludzie wszystkich ras. Wszystko, moim zdaniem, zależy od świata przedstawionego i od materiału źródłowego, na podstawie którego ten świat został stworzony. „Dragon Age” powstał całkowicie od podstaw, bez odniesień do czegokolwiek w naszej rzeczywistości (może z wyjątkiem instytucji Zakonu, Boskiej i Templariuszy). Dlatego wprowadzenie tam postaci kolorowych, w które gracz może się również bezpośrednio wcielić, nie jest niczym rażącym i niewłaściwym. W ogóle wygląda na to, że stałą praktyką jest już zainstalowanie na początku gier kreatorów, za pomocą których tworzy się głównego bohatera, z którym można się identyfikować – również za pomocą koloru skóry. „Wiedźmin” tymczasem bazuje na konkretnym materiale źródłowym, w którym świat fikcyjny powstał z połączenia motywów pochodzących przede wszystkim z kultur „białych”: słowiańskiej, anglosaskiej, celtyckiej, germańskiej. Oczywiście np. ghule oryginalnie wywodzą się z wierzeń przedmuzułmańskiej Arabii, ale takie pojedyncze przypadki nie są jeszcze powodem, by wprowadzać czarnoskórego wiedźmina. Nie mówiąc już o tym, że Geralt to konkretny bohater, opisany już w książkach, więc zmiana jego wyglądu byłaby co najmniej kontrowersyjna. Co innego, gdyby chodziło o JAKIEGOŚ wiedźmina, pochodzącego np. z Zerrikani, tak po prostu osadzonego w świecie stworzonym przez Sapkowskiego. Również w „Grze o Tron” Martin wykreował przecież postacie białe – jak sam wyznał, przy tworzeniu historii mocno zainspirował się ŚREDNIOWIECZNĄ, angielską Wojną Dwóch Róż, także Westeros nieco przypomina kształtem wyspy brytyjskie. Nie wyobrażam sobie więc, by takiego np. Neda zagrał aktor czarnoskóry. Podobnie raziło mnie, gdy w „Przygodach Merlina” w roli Ginewry wystąpiła śniada Angel Coulby, a czarnoskóry David Harewood pojawił się jako braciszek Tuck w „Robin Hoodzie” BBC. Sądzę, że byłoby także absurdalne, gdyby w chińskim filmie o Mulan główną bohaterkę zagrała na przykład Gwyneth Paltrow, a Chris Hemwsworth pana Nancy’ego (uosobienie afrykańskiego boga-pająka, Anansiego) w ekranizowanych właśnie „Amerykańskich Bogach”. Czy fakt, że jakaś historia jest fikcyjna (Król Artur i Robin Hood to przecież również legendy, ale wiążące się ściśle z kulturą i tradycją brytyjską), a takie argumenty pojawiają się w temacie „wiedźmińskiej afery rasistowskiej”, jest wystarczającym powodem do swobodnego manipulowania dawnymi realiami? Moim zdaniem nie. Bohaterowie „Gry o Tron” nigdy tak naprawdę nie istnieli, ale nie znaczy to, że Martinowskie kobiety powinny być wyemancypowane w dzisiejszym rozumieniu tego słowa. Westeros w zamierzeniu autora powstało w oparciu o średniowieczną rzeczywistość, nie narzucajmy więc mu współczesnego poglądu na świat. Podobnie, jeśli istnieją ku temu logiczne przesłanki, to różnorodność rasową w danym produkcie popkulturowym (czy to książka, czy też gra lub film) jak najbardziej należy wprowadzić. Jeśli jednak ma to być na siłę, tylko po to, by zadośćuczynić poprawności politycznej, to się temu sprzeciwiam. Niestety, ludzie łatwo przechodzą ze skrajności w skrajność: od prawdziwego rasizmu i nietolerancji do totalnego braku asertywności kulturowej i histerii, żeby broń Boże nie urazić w jakiś sposób którejś z mniejszości. Drażni mnie zarówno jedna, jak i druga strona, bo jakoś nie potrafią się uspokoić i znaleźć złotego środka. Nie wiem, czy przypadkiem ostatnio nie irytują mnie bardziej ci drudzy, którzy rasizm i nietolerancję zarzucają każdemu, kto nie trzyma ściśle z nimi i ośmiela się powiedzieć jakiekolwiek „ale”. Przypomina mi to pewną sytuację, której doświadczyłam parę lat temu na ulicach Warszawy: zaczepił mnie czarnoskóry mężczyzna, ewidentnie chcąc mnie poderwać. Gdy grzecznie się wykręciłam, twierdząc, że nie mam czasu gdziekolwiek z nim iść (nie lubię, gdy zaczepiają mnie obcy mężczyźni, niezależnie od koloru skóry), on od razu zarzucił mi rasizm i odszedł obrażony. A mnie ręce opadły.
Wracając jednak do „Wiedźmina”: kraje Zachodu najpewniej nie rozumieją takiego stanu rzeczy, ale Polska przynajmniej od zakończenia II wojny światowej jest krajem mocno jednorodnym etnicznie. Zadecydowała o tym nasza historia. To sprawiło również, że w przeciwieństwie do wielu państw Zachodu temat rasy nie jest obecnie u nas dominujący i jakiś istotny (może oprócz ostatnich wydarzeń na świecie, związanych z Islamem i terroryzmem). Założę się, że twórcy gry z zaskoczeniem przyjęli oskarżenia o rasizm i że nawet przez chwilę nie przeszło im przez myśl, że karygodnie „wybielają” wiedźmina, tym samym raniąc uczucia potencjalnych odbiorców na świecie. Kwestia spojrzenia na rzeczywistość, uwarunkowanego kulturowo. Chcąc jednak zaprezentować światu nasze dziedzictwo (a sądzę, że przynajmniej w pewnym stopniu był to zamiar CD-Projekt RED, składającego się z wielu pasjonatów twórczości Andrzeja Sapkowskiego), np. pod postacią stworzonej przez nas gry, nie będziemy podporządkowywać się rzeczywistości wieloetnicznej, jaka istnieje obecnie np. w USA lub Wielkiej Brytanii, a u nas nie. Bo to już wtedy po prostu nie będzie Polska. I nie uważam, by nasza monoetniczność sprawiała, że jesteśmy „zaściankiem”, jak to jakiś czas temu określił nasz kraj Tomasz Molga w swoim artykule w serwisie Na Temat.
CD-Projekt RED bardzo mądrze rozwiązało problem wspomnianych wyżej zarzutów, wprowadzając w dodatkach („Serca z kamienia” i „Wino i krew”) śniadych kupców z Ofiru, wspomnianego zresztą w samej sadze. Także główny antagonista pierwszej części gry, Azar Javed, ma ciemniejszą karnację, ponieważ pochodzi z gorącej Zerrikani. Takie rozwiązanie kwestii różnorodności jest o wiele bardziej sensowne w przypadku fantasy opartej na konkretnych, monoetnicznych kulturach. To samo zresztą uczynił Martin, w „Grze o Tron” wprowadzając pojedynczo pojawiających się przedstawicieli Wysp Letnich. No bo powiedzmy sobie szczerze: nieważne jak wyobrażają ją sobie współcześni Amerykanie, średniowieczna Europa nie wyglądała jak dzisiaj Wielka Brytania lub Francja. Arabscy kupcy pojawiali się w niej przelotnie, a czarnoskóry człowiek nie mógł zostać duchownym w Nottingham. Oskarżenia o rasizm w stosunku do „Wiedźmina” są również o tyle śmieszne, że przecież sama książka (a za nią gra) mądrze porusza temat nietolerancji, pokazując jej prawdziwe oblicze. Tyle, że w tym konkretnym uniwersum zróżnicowanie rasowe opiera się na ludziach, elfach, krasnoludach, niziołkach i innych „odmieńcach”, a nie na kolorze skóry. Odnoszę wrażenie, że całość rozchodzi się tutaj o kwestie tożsamości, celów i priorytetów. Gra „Wiedźmina” powstała niejako w celu zaprezentowania możliwości Polski na arenie międzynarodowej, a także by promować polskość (a przynajmniej był to jeden z wielu celów, być może nieuświadomiony przez CD-Projekt RED, ale cóż…. tak im ostatecznie wyszło), której częścią różnorodność rasowa na pewno nie jest. Z drugiej strony mamy Zachód i Amerykanów, którzy doświadczają innej niż my rzeczywistości i którzy w związku z tym kładą nacisk na inną funkcję gier, wyłonioną dopiero jakoś w ciągu ostatniej dekady: umożliwienie każdemu graczowi jak najściślejszą identyfikację z prowadzonym bohaterem, wtopienie się przez niego w wirtualną rzeczywistość. Postrzegają Geralta jako „rasistowskiego”, ponieważ jest on dla nich zbyt polski, zbyt monoetniczny, zbyt niepodobny do tego, czego doświadczają na co dzień. Nie potrafią zrozumieć, że nie cały świat jest taki jak oni i że istnieją kraje dosyć jednorodne etnicznie. Łatwo zaobserwować można to na licznych, międzynarodowych forach, gdzie polscy użytkownicy z dumą mówią o „Wiedźminie”, że to „nasze, polskie”, a pozostali się irytują, krzycząc na tych pierwszych, że gra CD-Projektu jest teraz już „światowa”. Istny konflikt lokalnego z globalnym.

Niezależnie jednak od dyskusji na temat różnorodności rasowej w „Wiedźminie” i związanych z nią kontrowersji, gra ta, a wraz z nią książkowa saga, na pewno osiągnęła status popularnego polskiego towaru eksportowego i naszego dobra narodowego. Sprawa okazała się na tyle poważna, że w dniu premiery trzeciej części przedstawiciele CD-Projektu zostali zaproszeni do Belwederu jako „ludzie sukcesu, którzy są najlepszymi ambasadorami Polski”. Ponadto w 2011 r. Donald Tusk obdarował odwiedzającego nas Baracka Obamę edycją kolekcjonerską „Wiedźmina 2: Zabójcy Królów”. Nie wiem jak Wam, ale mi bardzo podoba się taka forma patriotyzmu: chwalenie się przed światem naszymi dokonaniami w zakresie tak zwykłym jak gry komputerowe i tworzenie ciekawych historii fantasy. Cytując tytuł zbioru opowiadań Sapkowskiego: Coś się kończy, coś się zaczyna. Kończy się, niestety, nasza 10-letnia przygoda z Geraltem z Rivii, chyba, że CD Projekt zdecyduje się jednak stworzyć kolejną grę, tyle że z zupełnie innym wiedźminem osadzonym w tym uniwersum (ponoć chodzą takie plotki). Zaczyna się natomiast międzynarodowa sława Białego Wilka: Tomasz Bagiński wziął się już za reżyserowanie w Hollywood filmu o Geralcie, a Teatr Muzyczny w Gdyni zapowiedział…. musical o wiedźminie. Miejmy nadzieję, że obie te produkcje będą lepsze od Sami-Wiecie-Czego 😉

P.S – Nie wiem jaką Wy, ale ja się bardzo ucieszyłam z możliwości wyboru między Triss a Yennefer 😉 Nigdy jakoś za Yen nie przepadałam, z Triss wręcz odwrotnie, więc skorzystałam z okazji i związałam Geralta z rudowłosą. Za co mój chłopak mnie potępił, bo jak to można tak rozwalać kanoniczny związek Geralta i Yennefer. Ehehehe 😉

P.P.S. – Ogromną radość mi sprawiło odnajdywanie w 3 części nawiązań do innych znanych gier lub filmów/seriali. Przykładowo, na jednej z wysp Skellige odnajdujemy…. ciało Tyriona w podniebnej celi. Z kolei w „Krwi i Winie”, w jednej z wiosek bawiąca się obok nas dziewczynka mówi: „A mój brat dał mi miecz! Nazwałam go Szpila!”. Skojarzenie chyba jest proste: Arya z „Gry o Tron” i jej Igła. Na cmentarzu pod murami miejskimi znajdziemy również grób człowieka, który przybył z Thedas, czyli z kontynentu, na którym dzieje się cała akcja „Dragon Age’a”.

P.P.P.S. – „Dziki Gon” to również  jedna z niewielu gier/filmów/seriali, których wydarzenia mocno przeżywałam, roniąc gorzkie łzy. Pierwszym takim momentem była śmierć Vesemira, drugim zaś alternatywne zakończenie, w którym Ciri i Geralt giną. Obejrzałam je na YouTube (moje własne, oryginalne zakończenie gry to to, w którym Ciri zostaje wiedźminką) i następną godzinę spędziłam w łóżku, rycząc jak dziecko.

2 Comments

  1. Kiedyś zagram w Wiedźmina xD Na razie jednak czerpię radochę z oglądania game-playów z co fajniejszych misji i powoli się przymierzam do ponownego zapoznania się z książkami (czas najwyższy! Ledwo co z nich pamiętam).
    Co do kwestii rasowej, to króciutko tylko – może i „białość” uniwersum ma jak największy sens, ale i tak CD Projekt zrobiło błąd z niewprowadzeniem żadnych ludzi innego koloru do historii, nawet jeśli mieliby naciągnąć z tego powodu realia czy kombinować. Po prostu ze względów marketingowych, jako grę wypuszczoną na rynek zachodni i USA, bo zły PR to jednak zły PR, nie ważne jeśli z naszego punktu widzenia ma to sens. Po prostu przy obecnym klimacie politycznym, szczególnie w Ameryce, byłby to dobry krok, a tak zmarnowano szansę :U

    Ps. Bardzo fajny szablon wybrałaś na bloga 😀 Ewentualnie przemyśl tylko to menu z prawej strony, bo czasami wyskakuje gdy chce się jedynie przewinąć stronę na dół, ale ogólnie super wybrałaś 😀

    Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s