Sąsiad sąsiadowi wilkiem, czyli o filmie "Wołyń" Wojtka Smarzowskiego. UWAGA, SPOILERY!

Wojciech Smarzowski jest jednym z tych reżyserów, których filmy jeszcze długo przeżywam i które śnią mi się po nocach. Tak było z „Różą”, gdzie tytułową bohaterkę notorycznie gwałcono lub w inny sposób krzywdzono. Tak też jest teraz z „Wołyniem”, po którego wczorajszym seansie nie mogłam normalnie funkcjonować, dopóki nie przespałam paru godzin. Bo filmy Smarzowskiego psychicznie wykańczają, zalewając widza scenami nie tylko po prostu brutalnymi, ale też, a może przede wszystkim, emanującymi negatywnymi, przybijającymi emocjami. Obnażają zło obecne w duszy człowieka, jego zwierzęcą stronę. Niemniej jednak na „Wołyń” szłam z bardzo lekką rezerwą (co nie znaczy, że nie uważałam, że powinnam zobaczyć ten film), gdyż rzeź wołyńska jest jednym z tych tematów, które bardzo łatwo podpiąć można pod martyrologię, używaną niekiedy w kinematografii do budowania polskich postaw patriotycznych i tożsamości. Dlatego właśnie film ten bardzo miło mnie zaskoczył sposobem, w jaki tak trudna historia została ujęta.
file.wolyn
Wbrew temu, czego można się spodziewać, sama rzeź ma miejsce dopiero pod koniec i w porównaniu do reszty scen zajmuje bardzo mało czasu „antenowego”. Zdecydowaną większość filmu Smarzowski poświęca budowaniu napięcia, zarysowaniu kontekstu, ukazaniu stosunków panujących między Polakami a Ukraińcami, będącymi członkami tej samej lokalnej społeczności. Bardzo rozbudowany jest początek, podczas którego widzimy wesele siostry Zosi, czyli głównej bohaterki filmu. Tu twórcom „Wołynia” należy się głęboki szacunek za wzięcie na serio prób rekonstrukcji ludowej kultury Kresowiaków, ich obrzędów, a także gwary, którą co prawda Polakowi z centrum kraju momentami ciężko zrozumieć, ale jej zastosowanie w filmie nadaje mu autentyczności.
I choć w pewnym momencie ukazane nam wesele rzeczywiście wydaje się trochę przydługawe i zaczynamy się już wiercić w kinowym fotelu, pod koniec filmu zaczynamy rozumieć jego właściwy sens. Początek i końcówka są tutaj bowiem lustrzanymi odbiciami. Podczas wesela mamy okazję zaobserwować zabawy, takie jak walka na cepy, podczas której jeden z chłopców doznaje uszczerbku na zdrowiu, a także przerzucanie się płonącymi belkami, obwiązanymi słomą. Cep, narzędzie pozornie nieszkodliwe, jak się można domyślić, był jednym z narzędzi użytych do mordowania. Jeśli zaś chodzi o drugą z weselnych gier, podczas rzezi widzimy scenę, w której pasierb Zosi zostaje złapany przez oprawców, obwiązany słomą i podpalony. Następnie ustawieni w okrąg mężczyźni popychają ku sobie nawzajem owego chochoła (czy tylko mi przychodzi tu na myśl „Wesele” Wyspiańskiego?), tak jak wcześniej bawili się płonącymi szczapami. Najdobitniejsze w wyrazie jest jednak obcięcie warkocza pannie młodej, co w obrzędowości ludowej czyni z panny mężatkę. Hela, siostra Zofii, kładzie głowę na progu swego domu, po czym ojciec ucina siekierą jej włosy. Widz ma uczucie deja vu, gdy pod koniec filmu Polacy, dokonujący odwetu na Ukraińcach, robią to samo, tyle, że tym razem pozbawiając dziewczynę głowy.
To, zatem, co dzieje się w finale „Wołynia” jest wynaturzeniem, wypaczeniem, koszmarną parodią wydarzeń mających miejsce na początku. To odwrotność rytuału, którego zadaniem jest przecież jednoczenie – wszak Hela, Polka, wychodzi za mąż za Ukraińca, czyli teoretycznie dwie te narodowości zostają „pożenione”. Jednakże już w czasie wesela widać niepokojące sygnały zbliżającego się konfliktu: podczas, gdy większość gości się bawi, niektórzy z nich, zwłaszcza ci ukraińscy, wzburzonymi głosami rozmawiają o nierównościach społecznych oraz o dotykającej ich niesprawiedliwości ze strony „Lachów”. Jesteśmy też wtedy świadkami rozmowy ojca Zosi i Macieja, który prosi o rękę dziewczyny. Na sugestię Głowackiego, że różnica wieku między jego córką a potencjalnym zięciem jest zbyt duża, ten odpowiada, że: „Lepszy starszy, niż Ukrainiec”. To wyraźnie przekonuje ojca Zofii, zwłaszcza, że rodzina dobrze zdaje sobie sprawę, że dziewczyna ma podobny pociąg do obcej nacji, co jej siostra – ona i Petro wyraźnie mają się ku sobie. Wreszcie wesele zostaje przerwane nieprzyjemnym incydentem pod postacią księdza zaatakowanego i pogryzionego przez psy. To właśnie ten człowiek jest potem w tej społeczności pierwszą ofiarą ukraińskich nacjonalistów. Podczas opatrywania jego nogi słyszymy znamienne zdanie: „Bestie posmakowały ludzkiej krwi, to i będą dalej atakować”.
Celem Smarzowskiego było zatem ukazanie coraz bardziej nakręcającej się spirali ślepej, bezrozumnej nienawiści, spowodowanej nacjonalizmem. Nienawiści wynikającej z nadmiernego przywiązania do symboli, przesłaniających drugiego człowieka i rzeczywisty świat. Naród bowiem to tak zwana wspólnota wyobrażona, to koncepcja powstała dopiero w XIX wieku. Jeśli dobrze się zastanowimy, dojdziemy do wniosku, że z człowiekiem mieszkającym na drugim końcu kraju nie łączy nas żadne biologiczne pokrewieństwo. To my jesteśmy przekonani, że jest nam bratem, ponieważ mówi tym samym językiem, co my lub w podobny sposób obchodzi te same święta. Tworzymy godła i flagi, wokół których się jednoczymy jako naród, jednocześnie stawiając po drugiej stronie barykady tych, którzy się z tymi akurat symbolami nie utożsamiają, wyznają inne wartości kulturowe. To właśnie stało się na Wołyniu. Wewnątrz lokalnych społeczności sąsiedzkich, a nawet i poszczególnych rodzin, zostały ustanowione sztuczne, sztywne i jednocześnie groźne podziały: my i oni. Nie chodzi o to, by ich w ogóle nie było, ponieważ w naturze człowieka leży rozróżnianie „swoich” i „obcych”. Sęk w tym, by pielęgnować swoje symbole, jednocześnie szanując cudze, nie pozwolić na to, by moje przesłoniły cały świat. Sztuka trudna, niestety. Toczącego ludzkie dusze raka nienawiści, wypływającego z podziałów, zaobserwować mogliśmy już w filmie „Agora”, z tą różnicą, że tam zarzewiem konfliktu była religia, nie zaś narodowość. Wyspę spokoju, łagodności i rozsądku pośród morza przemocy w filmie Amenabara stanowiła Hypatia (ostatecznie, niestety, unicestwiona przez fanatyków), przyjmująca do swojej szkoły i traktująca po równo wszystkich, niezależnie od wyznania. W „Wołyniu” natomiast taka postać nie funkcjonuje. Główna bohaterka rzucana jest przez los we wszystkie strony, płynie naprzód na fali wszechogarniającej nienawiści, a jej życie tak naprawdę nie należy do niej. Gdy wydaje się już, że jest bezpieczna i odnalazła oazę spokoju – domu siostry i szwagra, mieszkających w innej wsi – okazuje się, że to złudne nadzieje i zło dotarło także tutaj. Hela i Vasyl również giną, tym razem z ręki Polaków, na zasadzie „oko za oko, ząb za ząb”.
„Wołyń”, co najprawdopodobniej rozumie się samo przez się, to z pewnością nie jest film dla osób wrażliwych. Nie polecam go nikomu, kto nerwowo reaguje na każdą brutalniejszą scenę (no cóż, znałam taką osobę, która podskakiwała, piszczała i zakrywała oczy na seansie stosunkowo łagodnych „Trzech królestw”). Choć współczesne kino w pewnym stopniu uodporniło nas na przemoc, na film Smarzowskiego trzeba być po prostu gotowym psychicznie. Nie ze względu na prezentowane sceny mordów, lecz przede wszystkim na ładunek emocjonalny, jaki ze sobą niosą. Co ważne i wspomniane już przeze mnie wcześniej, reżyser nie zakłada tutaj promowania polskiej martyrologii. Bardzo zręcznie wywija się takiemu jednostronnemu ujęciu tematu. Choć przez większość filmu to Ukraińcy dopuszczają się mordów i są agresywni, podskórnie widzimy i czujemy, że Polacy również nie są tu niewiniątkami. Już od początku mowa jest o tym, że dyskryminują inne nacje, zamykając, na przykład, ukraińskie szkoły i cerkwie. Podkreśleniem dysproporcji i niesprawiedliwości między narodami jest pewien moment podczas wesela, gdy granatowy policjant przepija do chłopa, mówiąc: „Polak – pan, Ukrainiec – cham”. Wreszcie Polacy również zniżają się do poziomu banderowców, robiąc dokładnie to samo, co oni: mordując. Vasyla przebijają widłami tylko dlatego, że jest Ukraińcem, Heli-Polce zaś odrąbują głowę, oskarżając ją o zdradę i oddanie się „banderowcowi”, mimo że nie mają żadnych dowodów na poparcie nacjonalistów ze strony tego młodego małżeństwa. Czyż to nie brzmi znajomo?

1 Comment

  1. Mam bardzo podobne zdanie. Ja wyszłam z kina cała blada. Niby widziałam i brutalniejsze sceny, ale cały film trzyma w napięciu, w tym strachu i chyba dlatego też tak zareagowałam. Nie mówiąc o tym, że odebrałam film dosyć osobiście – moja babcia pochodzi z dawnego woj. tarnopolskiego i tam również spotkała ją tragedia – żyła w ciągłym strachu przed tym, czy dożyje jutra, a Ukraińcy zabili jej brata (który był w partyzantce). Jestem też w trakcie czytania książki pt. „Nienawiść”, na której to Smarzowski oparł film.
    Film potrzebny, ale i film straszny. Powinno się go obejrzeć tylko raz i na tym koniec. I wyciągnąć wnioski – do czego potrafi doprowadzić nacjonalizm.

    Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s