Ciężar korony, czyli o serialu "The Crown" i historycznym PR

Elżbieta Cherezińska w zacytowanym przeze mnie na Facebooku wywiadzie stwierdziła, że my, Polacy, straciliśmy historię jako naturalne tworzywo popkultury. Ja bym nieco zmieniła to zdanie. Nie tyle ją straciliśmy, ile takiego podejścia do historii nigdy nie wypracowaliśmy. Prawdopodobnie ma to związek z dziejami naszego kraju, w którym najpierw panował wpływający na każdą dziedzinę życia ustrój komunistyczny, a następnie bardzo późno i powoli rodziły się w naszym społeczeństwie postawy konsumpcjonistyczne. Piszę „prawdopodobnie”, gdyż popkultura naszych najbliższych sąsiadów nie jest mi znana na tyle, by od razu wypowiadać się w imieniu wszystkich krajów byłego bloku wschodniego. Trudno jednak nie zauważyć, że takie filmy historyczne jak rosyjskie „Wiking” (który niedługo wejdzie do kin), „Stalingrad” lub „1612” dopiero niedawno zaczęły wychodzić poza granice swojego kraju i w pewnym stopniu „zapładniać” wyobraźnię reszty świata. Przy czym „1612” wciąż nosi ślady tego samego zjawiska, które silnie występuje i u nas: funkcjonowania filmu historycznego (czy też filmu, którego fabuła została zainspirowana przez wydarzenia i realia historyczne) jako manifestacji i potwierdzenia narodowej tożsamości. Sprawa jest zawiła. Na taki stan rzeczy (przynajmniej jeśli mówimy o Polsce) składa się zarówno nieco oczywisty fakt posiadania niskiego budżetu na produkcje filmowe, jak i kwestie priorytetowe. Śmiem twierdzić, że w przypadku kinematografii dziedzictwem PRLu jest jej rola jako środka podnoszącego Polaków na duchu, budowania tożsamości narodowej. Takie trochę sienkiewiczowskie „ku pokrzepieniu serc” na przełomie XX i XXI wieku. Stąd właśnie tematyka filmów świętej pamięci Wajdy, stąd „Historia Roja”, „Czas Honoru”, „W Ciemności”, ekranizacja „Kamieni na Szaniec”, „Miasto 44” i co najmniej jeszcze dwa inne filmy o Powstaniu Warszawskim. Niektóre z tych filmów, tak jak produkcja Jana Komasy, mają co prawda (nazwijmy to tak) „rysy hollywoodzkie”, głównie ze względu na ich budżet, ale wciąż nie można oprzeć się wrażeniu, że w polskich filmach historycznych chodzi bardziej o martyrologię i wewnątrznarodowe przeżywanie historii, niż o jej „konsumpcję”. Przy czym nie do końca zgadzam się z poglądem, że o charakterze polskiej kinematografii historycznej decyduje przede wszystkim budżet. Filmy traktujące o przeszłości zawsze wymagają dużych nakładów finansowych, niezależnie od tego, czy opowiadają o średniowieczu, czy też o II wojnie światowej. W Polsce jednak filmowcy konsekwentnie skupiają się na tematach „okołodrugowojnianych”, prawie całkowicie ignorując wieki wcześniejsze („Stara Baśń” się nie liczy, bo to ekranizacja lektury szkolnej 😉 ). Sęk w tym, że to właśnie wydarzenia po 1939 roku (zarówno okupacja niemiecka, jak i komuna) odcisnęły bardzo mocne piętno na polskiej świadomości narodowej, w związku z czym nieustannie reaktywuje się je jak tożsamościową Nemezis i wciąż na nowo przeżywa. A historia wykorzystywana w celu „pokrzepienia patriotycznych serc” nie nadaje się jako tworzywo popkultury i przedmiot PR. No bo kto za granicą chciałby konsumować polskie bolączki i demony?

Odcinek 10 (ostatni) pierwszego sezonu „The Crown” – ostatnia scena, w której schorowany premier Anthony Eden zasypia/omdlewa (wpierw robiąc sobie zastrzyk z lekiem) oglądając nagranie z agresywnej, nacjonalistycznej przemowy Nasera, a tymczasem taśma filmowa ulega samospaleniu. Nie wiem jak Wy, ale jako wizualizacja jakoś dziwnie pasuje mi ona do tego, co piszę powyżej o polskiej kinematografii.

W dzisiejszych czasach globalizmu i konsumpcjonistycznego sposobu na życie media i popkultura są ważnymi czynnikami kształtującymi ludzkie spojrzenie na świat. Przykład? Jako osoba o „przeszłości mangowej” wciągnęłam się swego czasu w pewną japońską animację o tytule „Hetalia”. W skrócie: w formie krótkich, paroklatkowych komiksów w sposób zabawny opowiadała ona o perypetiach personifikacji różnych krajów. Z czegoś, co było zaledwie zarysem pomysłu, pojawiającym się sporadycznie na stronie internetowej japońskiego rysownika, rozwinęła się cała, ogromna społeczność fanów, tworzących własne opowiadania, prace plastyczne, filmiki etc. z wykorzystaniem konkretnych postaci.

Co istotne jednak, pomysły podsunięte przez oryginalnego autora „Hetalii” zaczęły funkcjonować wśród jego odbiorców jako prawda objawiona, nawet jeśli niewiele mają wspólnego z rzeczywistością. Himaruya Hidekaz (autor omawianej mangi), nie znając historycznego kontekstu i prawdopodobnie sugerując się „popularnością” tej daty za czasów komuny, jako dzień urodzin personifikacji Polski podał 22 lipca. Po licznych protestach ze strony jego polskich czytelników rysownik skorygował ten błąd w wydanym przez siebie kalendarzyku, ale mleko już się rozlało: informacja o lipcowej dacie na tyle mocno zapadła w świadomość fanów tego tytułu na całym świecie, że co roku 22 lipca w masowych ilościach pojawiają się urodzinowe prace plastyczne, życzące Polsce (i Polakom) wszystkiego najlepszego. Nasi mangowcy starają się temu przeciwdziałać, promując z kolei 11 listopada, ale odnosi to słaby skutek.

Z powyższych rozważań wniosek jest taki, że kto odnosi sukcesy w zakresie popkultury, ten ma moc wpływania na ludzkie wyobrażenia o świecie. Potwierdzają go moje własne badania etnograficzne z okresu studiów, gdy zajmowałam się tematem wpływu japońskiej kultury popularnej na postrzeganie przez Japończyków ich historii narodowej. Niech za podsumowanie tego wątku wystarczą słowa założyciela Muzeum Shinsengumi w Hino pod Tokio (Shinsengumi – paramilitarna organizacja wojowników, służąca interesom szoguna w drugiej połowie XIX wieku i pełniąca na ulicach Kioto rolę policji), który stwierdził, że wielu młodych ludzi odwiedzających tę placówkę jest autentycznie zszokowanych, gdy dostrzegają rozbieżności między prawdziwymi „Wilkami z Mibu” a tymi prezentowanymi w kulturze popularnej.

Netflix w przejmującej scenie spalenia portretu Churchilla pędzla Sutherlanda proponuje jedno z możliwych wyjaśnień zagadki zaginięcia tegoż obrazu.

Popkulturowa konsumpcja historii stała się chlebem powszednim mieszkańców Zachodu, choć w przypadku takiej np. Anglii produkcje filmowe i serialowe opowiadające o dawnych czasach powstają często jako ekranizacje książek. Do grupy takich tytułów zaliczyć możemy na przykład „Filary Ziemi”, „Kochanice Króla” (w oryginale pod bardziej szczęśliwą nazwą „The Other Boleyn Girl”), „Białą Królową” (te dwa ostatnie na podstawie prozy Philippy Gregory), czy „Ostatnie Królestwo” (oryginalnie seria powieści autorstwa Bernarda Cornwella). Oprócz tego dochodzą również ekranizacje dzieł Szekspira, jak „The Hollow Crown”. Nie tylko jednak ludzie żyjący i zmarli wiele lat lub wieków temu są pożywką dla masowej wyobraźni. W ostatnim czasie to samo dzieje się z… królową brytyjską, Elżbietą II, o której pierwszy i najgłośniejszy film („Królowa”), z Helen Mirren w roli głównej, powstał w 2006 r. Miałam 10 lat, gdy w wypadku samochodowym zginęła księżna Diana – bardzo dobrze pamiętam jakie poruszenie wywołało to na świecie i jak bardzo o tragedię obwiniano rodzinę królewską, zwłaszcza Elżbietę i księcia Karola. Film „Królowa” miał niejako odczarować postać brytyjskiej monarchini, ukazać ją jako osobę, z którą można sympatyzować. 4 lata później nakręcono oscarowe „Jak zostać królem” („The King’s Speech”), w którym Jerzego VI, ojca naszej Elżbiety, zaprezentowano od strony mocno ludzkiej – jako walczącego z własnymi słabościami, by udźwignąć ciężar obowiązku, jakim jest korona. W tle zmagań głównego bohatera kręci się przyszła królowa w wieku dziecięcym, co również łagodzi jej dotychczasowy, surowy wizerunek. W 2015 roku do kin trafia „Randka z królową” („A Royal Night Out”) – film, który wykorzystując pojedyncze, prawdziwe fakty (wymknięcie się brytyjskich królewien na miasto w noc świętowania przez londyńczyków zakończenia II wojny światowej) tworzy atmosferę komedii romantycznej. To jest ten moment, w którym osoba Elżbiety II ostatecznie staje się tworzywem kultury popularnej. Kontynuacją tego procesu jest najnowszy serial Netflixa, „The Crown”, w której śledzimy losy młodej dziewczyny, która właśnie zostaje władczynią silnego, liczącego się na świecie państwa.

the-crown-1024
Dwie Elżbiety podczas swojego ślubu: serialowa i prawdziwa.

Choć oczywiście wiele scen zaprezentowanych w serialu ma swoje oparcie w rzeczywistości (np. romans księżniczki Małgorzaty z Peterem Townsendem lub wypowiedzi księcia Filipa świadczące o jego wyizolowaniu z rodziny królewskiej), fabuła całości została odpowiednio udramatyzowana, by jak najbardziej trafiała w gusta widzów i nadawała się jako historia serialowa. By się po prostu jak najlepiej sprzedała. Najlepszym przykładem jest tu historia upadłego króla, Edwarda VIII. W serialu silnie podkreślona została, jako powód abdykacji, jego romantyczna miłość do amerykańskiej, dwukrotnej rozwódki (małżeństwo z osobą rozwiedzioną było wówczas postrzegane jako nieobyczajne i skandaliczne, w związku z czym silnie oponowano przeciwko włączeniu wybranki króla do rodziny), Wallis Simpson. Pominięte zostały natomiast pronazistowskie sympatie władcy i ich wpływ na postrzeganie go przez otoczenie. Przez cały serial przewija się w ogóle jeden główny wątek: obowiązek monarchy  względem Państwa i Narodu. I oto mamy Elżbietę: młodą, niedoświadczoną jeszcze dziewczynę, która w nieoczekiwanym dla siebie momencie (podróżuje po krajach Korony w zastępstwie ojca, który podczas jej nieobecności nagle odchodzi z tego świata) zostaje królową. Oprócz ogromu nieznanych jej do tej pory zadań, musi zdecydować jak postąpić w obliczu tak trudnych sytuacji jak wspomniany wyżej związek Małgorzaty z Peterem. Czuje się rozerwana między miłością do siostry i troską o jej prywatne szczęście a dbałością o szeroko pojmowany interes Korony. Jako wzór „złego” (z punktu widzenia innych postaci) postępowania ma swojego wuja i tak jak Edward musi podjąć decyzję, czy przedłoży sprawy prywatne nad Państwo. Jest zatem kreowana na bohaterkę tragiczną, uwikłaną w konflikt wartości i niełatwe wybory. Dodatkowo musi zmagać się ze swoją pozycją społeczną jako kobiety. Głównym ogniskiem zapalnym jest tu przede wszystkim jej własny mąż, książę Filip. Podczas, gdy rząd i reszta kraju nie ma chyba większego problemu z władcą płci żeńskiej (wszak Anglia ma „tradycję” takich monarchów pod postacią Elżbiety I i królowej Wiktorii) – może z wyjątkiem Churchilla, który dziewczynę traktuje nieco protekcjonalnie – Filip wyraźnie nie może pogodzić się z faktem, że w ich związku to kobieta gra pierwsze skrzypce jako królowa. Sytuację dodatkowo pogarsza fakt, że jako dziedzic upadłej i wygnanej, grecko-duńskiej rodziny królewskiej stoi na nieco niższej pozycji, niż żona. Wyizolowany we własnym środowisku i traktowany pobłażliwie, utożsamiający męskość z podejmowaniem samodzielnych decyzji o miejscu zamieszkania i przekazaniu nazwiska własnym dzieciom, czuje się nieszczęśliwy w sytuacji, w jakiej się znalazł (choć, szczerze mówiąc, mógł się jej spodziewać biorąc dobrowolnie za żonę księżniczkę brytyjską, bezpośrednią następczynię tronu) i coraz bardziej daje wyraz swoim frustracjom. To stawia Elżbietę w środku kolejnego konfliktu: nie może zmienić tego, kim jest, ale kocha swego męża i stara się zadbać o niego tak bardzo, jak tylko może.

wall-FB581de23711c0c

Elżbieta i Filip nie są tu jedynymi osobami przekształconymi w postacie, których udramatyzowane losy mają poruszyć serca i emocje widzów. Oprócz tego mamy jeszcze Winstona Churchilla – wytrawnego gracza politycznego, charyzmatycznego wizjonera, którego stopniowo zaczyna dotykać starość (w sensie mentalnym, nie fizycznym, co jednak nie oznacza zniedołężnienia) i który mimo to nie chce zejść ze sceny. Głębokie struny dotyczące tego bohatera zostają poruszone już w odcinku dotyczącym katastrofy wielkiego smogu londyńskiego w 1952 r. i relacji premiera z nowo zatrudnioną, idealistycznie nastawioną do życia pracownicą kancelarii. Natomiast kulminacja jego wątku następuje znacznie później, w przejmującej scenie spalenia portretu pędzla Sutherlanda, którego obecny, rzeczywisty status jest oznaczony jako „zaginiony”. Spadkobiercą Churchilla zostaje Anthony Eden, którego historia dotycząca choroby i konfliktu z Gamalem Abderem Naserem dopiero zostaje zarysowana. Kontynuację poznamy zapewne w następnym sezonie.

crown-churchill-large_trans++8EuVKQIuseo94-dKmHKl1UqLTFEHhIELiR2MxTnzDXU

Dzięki takim zabiegom popkulturowym postacie historyczne (także te wciąż jeszcze żyjące, jak Elżbieta II. No bo czy koniecznie trzeba umrzeć, by w pewnym stopniu zacząć przynależeć do historii?) ożywają, stają się bardziej ludzkie, przyswajalne dla wyobraźni, mniej posągowe. Ze swego rodzaju sacrum przechodzą do profanum, zmniejsza się dystans emocjonalny między nimi a odbiorcami. W „The Crown” zostało to symbolicznie zasygnalizowane poprzez innowacyjne (jak na tamte czasy) wprowadzenie kamer telewizyjnych do Opactwa Westminsterskiego na koronację Elżbiety i transmisję tej ceremonii na cały świat. W Polsce jeszcze chyba nie jesteśmy na tego rodzaju obecność postaci historycznych w naszym życiu gotowi. Bardzo mocno zapadła mi w pamięć awantura, która rozpętała się pod jednym z artykułów serwisu Ciekawostki Historyczne. Witold Pilecki został tam przedstawiony od bardzo zwyczajnej, ludzkiej strony – jako człowiek w sposób zabawny zalecający się do swojej przyszłej żony i utrudniający działalność swoim rywalom (Pilecki „ukradł” rower jednego takiego amanta i odstawił go pod jego jednostkę wojskową, przez co tamten musiał wracać duży kawałek na piechotę). Cała anegdotka oparta została o książkę autorstwa Andrzeja Pileckiego, syna rotmistrza, na zdrowy rozum trudno więc serwis Ciekawostek posądzić o zmyślanie. A jednak – w komentarzach zaroiło się od oburzonych głosów, twierdzących, że pamięć o bohaterze została zbezczeszczona. Podobna krytyka pojawiała się również w przypadku serialu „Bodo”, no bo jak tak wielkiego artystę można przedstawiać jako biorącego narkotyki lub nieustannie romansującego z wieloma kobietami? Przypuszczalnie wiele postaci historycznych, zwłaszcza tych żyjących w drugiej połowie XX wieku, jeszcze przez długi czas pozostanie „ubrązowionych” w polskiej świadomości. Na razie takiej tendencji przeciwdziałają pisarze pokroju Elżbiety Cherezińskiej, która króla Władysława Łokietka ukazała jako po prostu popełniającego błędy człowieka. Na branżę filmową jednak w tym względzie będziemy chyba jeszcze musieli poczekać.

TheCrown_105_2504r.jpg

Źródła, z których pochodzą grafiki porównujące prawdziwe postacie z ich serialowymi odpowiednikami:
http://www.trendstyle.co/how-does-the-cast-of-the-crown-compare-to-real-life-royals-you/
The Crown on Netflix Queen Elizabeth Photos
http://www.telegraph.co.uk/on-demand/0/do-the-cast-of-the-crown-look-like-the-real-royal-family/john-lithgow-as-winston-churchill/

 

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s