

Wątek, niestety, ostatecznie rozmywa się w przedramatyzowaną, romansową papkę. Aurora, rzecz jasna, w końcu dowiaduje się od niezawodnego Arthura, że Jim ją oszukał: to on ją obudził, nie zaś awaria kapsuły hibernacyjnej. Jest na mężczyznę wściekła, unika go, nienawidzi, by ostatecznie w sytuacji zagrożenia życia pogodzić się z nim i z losem. Gdy okazuje się, że kapsuła medyczna może również jedną osobę zahibernować, Aurora odrzuca tę możliwość i postanawia zostać z Jimem na resztę życia. Powiem tak: mogło być z tego coś naprawdę dobrego, ale ostatecznie wyszło kiepsko, gdyż w pewnym momencie fabuła osunęła się w banał. Film miał potencjał, poczułam się zaintrygowana, gdy okazało się, że zwiastun trochę nas oszukuje. W końcu jednak rozczarowałam się, tak samo jak moja druga połówka, która nastawiła się na sci-fi z prawdziwego zdarzenia (tak, mam w domu istnego, sci-fi’owego nerda, który film zjechał z góry do dołu. W porównaniu z nim moja ocena „Pasażerów” jest dosyć łagodna ;)). Rzecz jasna, na miejscu głównej bohaterki byłabym równie wściekła i rozgoryczona jak ona. Wydanie sekretu Jima było również przewidywalne. Nie wiem jednak czy to wina scenarzysty, czy też samej Jennifer Lawrence (może wina rozkłada się po obu stronach, a może to kwestia tego, że Lawrence bywa… nader ekspresyjna), ale zachowanie wściekłej Aurory zamieniło się w końcu w coś na kształt karykaturalnych fochów obrażonego dziewczęcia, w związku z czym straciłam nieco cierpliwość do tej postaci.
„Pasażerów” podsumować można jako fuzję dwóch historii, które odbijają się w krzywym zwierciadle: „Śpiącej Królewny” i „Titanica”. Tego pierwszego nawet nie trzeba specjalnie wyjaśniać, gdyż imię Aurora (a także pewna wypowiedź Arthura) subtelnie mówi wszystko. Z tą różnicą, że kobieta wcale nie chciała być obudzona i książę nie był jej do szczęścia potrzebny, przynajmniej z początku. Co zaś do Titanica… Zauważmy, że Aurora i Jim to tacy Rose i Jack, umieszczeni w kosmosie, na międzygalaktycznym liniowcu, który zmierza ku katastrofie w wyniku zderzenia z meteorem. Wrażenie to potęgują dwie rzeczy. Po pierwsze wypowiedź Aurory, że „jesteśmy na tonącym statku” (niestety, dokładnie nie zacytuję, ale sens był dokładnie taki). Po drugie, wielokrotne podkreślenia, że nasi bohaterowie należą do różnych klas. Jim jest „tylko” mechanikiem, robotnikiem, na którego w normalnych okolicznościach Aurora nawet by nie spojrzała – zostało to zresztą powiedziane przez bohaterkę wprost. Kobieta natomiast to majętna pisarka, córka sławnego mężczyzny, która jako pasażerka Klasy Gold może sobie pozwolić na różne produkty i usługi o wyższym standardzie. Przyznam, że takie podkreślenie różnic klasowych między bohaterami nieszczególnie mi się podoba w tym filmie. O ile w „Titanicu” miało to oczywiście swoje historyczne uzasadnienie, o tyle tutaj wydaje się być robione nieco na siłę. Kontekst społeczno-kulturowy Ziemi i kolonii, na którą postacie lecą, w filmie praktycznie nie istnieje, w związku z czym prezentowana klasowość wydaje się być istną kalką z dzieła Jamesa Camerona. W przeciwieństwie jednak do „Titanica”, statek w „Pasażerach” i śpiący na nim ludzie zostają ostatecznie uratowani dzięki połączonym siłom Aurory („Rose”) i Jima („Jacka”), a oni sami żyli długo i szczęśliwie. Istna bajka.
![]() |
Chris Pratt wydaje się być zdeczka zszokowany, że dał się namówić na zagranie w tym filmie. |