Kino stricte dla graczy? Drobna refleksja na temat ekranizacji "Assassin’s Creed".

Post ten powstał niejako z pewnej refleksji, która mnie naszła po przeczytaniu innych recenzji „Assassin’s Creed”. Na sam film poszłam mając w głowie tysiące negatywnych opinii, jakie od pewnego czasu krążą po Internecie. Jednocześnie jednak wzięłam poprawkę na często występujące w fandomach zjawisko „hejcenia” danej ekranizacji tylko dlatego, że jest ekranizacją i siłą rzeczy, w mniemaniu fanów, musi być gorsza od oryginału. Tymczasem niespodzianka – „Assassin’s Creed” z Michaelem Fassbenderem w roli głównej obejrzałam z przyjemnością, a nawet i nostalgią. Bo choć spośród gier preferuję raczej „Wiedźmina” i „Dragon Age’a”, swego czasu przeszłam jakieś 99% pierwszej części serii o asasynach (przed ukończeniem ostatniej misji pokonało mnie sterowanie – używałam wtedy do gier klawiatury i nie miałam w domu pada) i bardzo dobrze je wspominam. Obecnie mogę znowu obserwować poczynania Altaira, bo ekranizacja zachęciła moją drugą połówkę do sięgnięcia po „Assassin’s Creed”.

Biegające po dachach i skaczące po gzymsach zakapturzone postacie to w zasadzie znak rozpoznawczy serii „Assassin’s Creed”.

Jednym z częstych zarzutów pojawiających się w Internecie jest to, że fabuła filmu nie pokrywa się z grą. Chodzi przede wszystkim o imiona i życiorys bohaterów, a także o epokę historyczną, do której w Animusie został „przeniesiony” Callum Lynch. Ponadto Justin Kurzel wyraźnie położył nacisk na rozwój wątku współczesnego, spychając nieco „hiszpańskie” sekwencje i Aguilara, żyjącego w 1492 roku przodka głównego bohatera, do roli podrzędnej. Dokładnie odwrotnie sytuacja wygląda w grze: biegamy po dachach, sterując postacią żyjącą w średniowieczu lub w XV wieku. Większość zabawy ma miejsce w przeszłości, natomiast teraźniejszość to raptem krótkie przerywniki. Odwrócenie tego wektora w filmie i skupienie się na losach konkretnej jednostki, nie zaś na historii konfliktu Asasyni-Templariusze nie wszystkim przypadło do gustu i było szeroko krytykowane. Ja natomiast przyznam, że takie rozpisanie fabuły mi się spodobało. Bowiem powiedzmy sobie szczerze: „Assassin’d Creed” w formie komputerowej to przede wszystkim zręcznościówka. Gracz biega, wspina się na punkty widokowe, ucieka przez pół miasta przed strażnikami, dokonuje skrytobójczych zabójstw etc. Produkcja stanowiąca radykalnie wierną ekranizację tej gry musiałaby najprawdopodobniej w 90% składać się ze scen pościgów, a to chyba nie o to chodzi w kinematografii. To znaczy, oczywiście, dzieło Kurzela można jak najbardziej określić mianem kina akcji, ale tak naprawdę ważniejszy jest tu rozwój bohaterów żyjących współcześnie, czyli Calluma i Sofii, zachodząca między nimi relacja. Ekranizacje gier rzadko kiedy wychodzą dobrze, ze względu na odmienne charaktery dwóch tych mediów. Tu jednak odnoszę wrażenie, że Kurzelowi udało się wybalansować i w miarę dobrze przełożyć język jednego na język drugiego. Postacie grane przez Fassbendera i Cotillard nie są płaskie, mają określoną przeszłość, problemy, dylematy, marzenia i relacje z innymi bohaterami. Zabrakło mi tylko rozwinięcia wątku morderstwa, za które Callum został skazany na śmierć. Nieco po macoszemu zostały również potraktowane inne postacie, takie jak Rikkin, Maria (Filmweb twierdzi, że tak się właśnie nazywa tamta asasynka…) oraz w końcu sam Aguilar. Zwłaszcza rola Jeremy’ego Ironsa mogłaby zostać bardziej rozszerzona, gdyż tutaj, niestety, wyszedł dość jednowymiarowo, jak typowy „bad guy”. Wracając jednak do ogólnego odbioru filmu – w moim przypadku wrażenie jest ono pozytywne, gdyż Kurzel, pomimo odstępstw w fabule, zadbał o przynajmniej stylistyczne i ogólno-konstrukcyjne podobieństwo do gry.  Mamy więc wspomniany konflikt Asasynów z Templariuszami, Abstergo, Animusa (wyglądającego nieco inaczej, niż w oryginale. Ale to też rozumiem, bo dzięki zmianie filmowa wersja maszyny jest bardziej efekciarska) i koncepcję pamięci genetycznej, a także motyw porwania głównego bohatera w celu dorwania się do wspomnień jego i jego przodków. No i biegające po dachach i gzymsach zakapturzone postacie, a także skoki wiary z wielkich wysokości. W zasadzie tylko wozu z sianem zabrakło 😉 Dzięki tym podobieństwom odczuwałam (jako gracz) miłą nostalgię podczas seansu. To też sprawiło, że jako ekranizację gry oceniam film „Assassin’s Creed” dosyć wysoko – zwłaszcza, że doskonale pamiętam „Prince of Persia: Piaski Czasu”, które nie miało nic wspólnego z oryginałem i wyszło tragicznie. Jeśli porównamy ze sobą te dwie produkcje, dojdziemy do wniosku, że dzieło Kurzela jest naprawdę wysokich lotów.

Z czym, między innymi, kojarzy się „Assassin’s Creed”? Ze skakaniem z dużych wysokości na wóz z sianem. W „Wiedźmin 2: Zabójcy Królów” CD Projekt postanowiło puścić do graczy oko i zafundowało nam takie Easter Egg.

Tym samym przechodzimy do pewnej kwestii, nad którą zaczęłam się zastanawiać czytając inne recenzje filmu. Czy „Assassin’s Creed” powinno być oceniane przez tych opiniotwórczych ludzi, którzy tak naprawdę z oryginałem nie mieli nic do czynienia (lub mieli mało)? Studia etnograficzne nauczyły mnie, że przy badaniu danego zjawiska warto zaangażować się w tak zwaną obserwację uczestniczącą – czyli, krótko mówiąc, uczestniczysz w czymś, jednocześnie zachowując dystans potrzebny do obserwacji i analizy. A ponieważ żyjemy obecnie w rzeczywistości transmedialnej (media się przenikają), osoba oceniająca jakiś tekst kultury (czyli np. film) powinna uwzględnić również inne powiązane z nim teksty. Jest to niezbędne, aby jej analiza była rzetelna. Nie zrozumcie mnie źle: przeciętny widz-konsument oczywiście nie musi (i nawet nie jest w stanie) znać wszystkie książki i gry, na podstawie których powstają filmy. Jednak w przypadku osób opiniotwórczych, takich jak recenzenci, jakaś porządna „obserwacja uczestnicząca” powinna być jednak zrobiona – takie jest przynajmniej moje zdanie. Nie wyobrażam sobie bowiem oceniania „Władcy Pierścieni” i „Hobbita” Jacksona bez uwzględnienia dzieł Tolkiena.

acmovie4

Do kwestii warsztatu recenzenta i przenikania mediów dochodzą jeszcze takie zjawiska społeczno-kulturowe jak fandom i różnice między grą komputerową a literaturą. Światek graczy jest bowiem bardziej zamknięty i hermetyczny od społeczności czytelniczej. Być może spowodowane to zostało przypięciem odmiennych łatek poszczególnym mediom: w ludzkiej świadomości literatura to kultura wysoka, natomiast gry wydają się mniej poważne, bardziej dziecinne – podobnie komiksy. I teraz mając w głowie wszystko to, co napisałam wyżej, wyobraźmy sobie taką sytuację: powstaje gra, która staje się bardzo popularna i tworzy się wokół niej ogromny fandom. Widząc to, Hollywood dostrzega szansę na zarobek i kręci film. Sęk w tym, że „Assassin’s Creed” Justina Kurzela raczej nie powstałoby, gdyby nie popularność samej gry. Film zatem niejako narodził się z kontekstu pierwotnego fandomu i wciąż pozostaje z nim mocno związany. Nie żyje własnym życiem, odstępstwa od oryginału nie są na tyle duże, by tak się stało (nie jest zatem po prosty zainspirowany oryginałem. Naprawdę, jest duża różnica między ekranizacją a inspiracją). Fani gry wciąż są klientem numer jeden. Oczywiście film musi zarobić na siebie. W tym celu scenariusz został napisany w sposób przystępny, tak, aby zrozumiały go także osoby, które graczami nie są. Dodatkowo do roli głównej zatrudniono Michaela Fassbendera, czyli aktora ostatnio powszechnie uwielbianego i cenionego – taki trochę wabik na jego fanki, mówiąc brutalnie.

Mimo powyżej przytoczonych argumentów, w moim przekonaniu wciąż nie jest jednak możliwe ocenianie „Assassin’s Creed” jako niezależnego dzieła, nie w dzisiejszych czasach. Rzeczywistość społeczno-kulturowa jest obecnie o wiele bardziej skomplikowana, niż nam się wydaje. Ja osobiście nie odważyłabym się napisać recenzji „Warcrafta”, z tego względu, że widziałam jedynie film, a  w gry nie grałam i w związku z tym czuję, że mam niepełny obraz tematu. Czy zatem czeka nas swego rodzaju epoka kina dla graczy? Co zrobić, by przy ekranizacji jakiegoś tytułu pogodzić hermetyczność jego fandomu z oczywistą potrzebą zarobienia na filmie? Czy w ogóle istnieje sensowny sposób na przeniesienie gry komputerowej na duży ekran?

Animus został w filmie zmieniony tak, by wyglądał bardziej efektownie. No cóż, tak właśnie jest.

P.S. – Co do przenikania się mediów: w sumie chyba najlepszym przykładem jest tu właśnie „Wiedźmin” CD Projektu, o którym swego czasu mówiłam, że to w zasadzie pół-gra i pół-film. Jest tam tyle samo długich cut-scenek, ile właściwej rozgrywki.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s