
Na seans „La La Land” niestety poszłam z pewnym opóźnieniem, gdyż w dniu polskiej premiery musiałam wyjechać na tydzień pracować, do miejsca urokliwego i bajkowego, ale jednocześnie pozbawionego kin, czyli do Radziejowic 😉 W związku z tym moją recenzję dostarczam Wam dopiero teraz.
„La La Land” to film o marzycielach i marzeniach przez duże M. Oglądając go nie mogłam nie wspominać pewnej przeczytanej przeze mnie kiedyś recenzji „Joy” z Jennifer Lawrence w roli tytułowej. Recenzji, z którą się absolutnie nie zgadzam, ponieważ w dużej mierze sprowadzała się do krytyki wspomnianego filmu jako niesłusznie promującego właśnie marzenia przez duże M, przez które później cierpi otoczenie marzyciela, a rodziny ulegają rozpadowi. No bo kto to widział, by samolubnie chcieć być kimś wielkim (wynalazcą/aktorem/piosenkarzem/inszym „celebrytą”), podczas gdy wystarczy być po prostu księgową lub sprzedawcą? To znaczy, autorce recenzji chodziło przede wszystkim o promocję marzeń małych, zamiast tych Wielkich, które są w jej mniemaniu szkodliwe społecznie. Tymczasem według mnie cały ten podział jest zupełnie chybiony, gdyż w zależności od człowieka zupełnie co innego jest owym Wielkim Marzeniem. Każdy realizuje się w inny sposób. Jeden najbardziej na świecie pragnie być odnoszącym sukcesy artystyczne muzykiem, innemu zaś wystarczy praca w korporacji i pomnażanie pieniędzy. Ktoś spełnia się jako matka lub ojciec i poświęca się przede wszystkim wychowaniu dzieci oraz prowadzeniu domu, inny zaś tak bardzo interesuje się samochodami, że chce zostać mechanikiem i zacząć prowadzić biznes pod postacią własnego warsztatu. Osobiście znam dwie osoby, dla których spełnieniem marzeń były w zasadzie całkiem zwyczajnie rzeczy: jedna pragnęła pracować jako bibliotekarka i na co dzień przebywać wśród książek, innej zaś jak najbardziej odpowiadało zatrudnienie na recepcji hotelu, co zresztą zgadzało się z jej kierunkiem wykształcenia.
Jednakże raz na jakiś czas w społeczeństwie zdarzają się tak zwani wizjonerzy. Pasjonaci, którzy pragną sięgać do gwiazd i zwyczajnie nie czują się szczęśliwi, wykonując pracę nie pasującą do ich osobowości i ambicji. Jednostki nadzwyczajne, które wzbogacają i popychają ten świat do przodu, dając mu w prezencie od siebie prawdziwe skarby. Sęk w tym, że do takich osób otoczenie najczęściej podchodzi na zasadzie gwoździa, który wystaje nieco za bardzo – trzeba go młotkiem przybić. Z nieprzeciętnymi zdolnościami, ale jednocześnie niedoceniane, wzgardzone, z mnóstwem przeszkód na drodze prowadzącej do spełnienia marzenia traktowanego jak fanaberia – taką postacią była wspomniana Joy, taki był główny bohater filmu „Billy Elliot”, takimi w końcu są Mia i Sebastian z „La La Land”.
Mia to młoda kelnerka, którą w dzieciństwie miłością do filmu i teatru zaraziła jej ciotka. Dziewczyna chodzi na wszelkie możliwe castingi, byle tylko rozpocząć karierę jako aktorka, jest jednakże konsekwentnie odrzucana przez jury. Nietrudno zauważyć, że praca w kawiarni to nie jest szczyt jej marzeń.
Natomiast Sebastian to pianista, na co dzień grający w restauracjach „do kotleta”. Do szaleństwa zakochany w jazzie, buntuje się przeciwko otaczającej go rzeczywistości, która nie potrzebuje tego rodzaju muzyki. Pragnie założyć własny, czysto jazzowy klub, na razie jednak nie ma potrzebnych do tego środków, a z początkowej rozmowy bohatera z siostrą (?) dowiadujemy się, że jego niedawne inwestycje spektakularnie spaliły na panewce.
Mamy zatem dwójkę ludzi, nie godzących się z rolami społecznymi, jakie przypadły im w udziale. Gdy w końcu się spotykają, obserwować możemy zarówno rozwój uczucia między bohaterami, jak i ich wspólną drogę do spełnienia własnych marzeń. Jest ona kręta i wyboista, a koniec nie tak szczęśliwy jak byśmy chcieli. Przesłaniem „La La Land” jest bowiem konieczność zadbania o siebie (tak zwany pozytywny egoizm!) i dążenia do spełniania swoich marzeń, przy jednoczesnym zaznaczeniu, że nie wszystkie tak naprawdę da się pogodzić. W takiej sytuacji na pierwszym planie pojawiają się wybory. I to niezależnie od tego, czy pragnie się zostać aktorem, czy też bibliotekarzem.
Przynajmniej z początku tą mniej sympatyczną postacią jest w „La La Land” Sebastian. Arogancki, niepokorny, rozgoryczony – widz z początku nie do końca rozumie o co chłopakowi tak naprawdę chodzi z tym całym buntem. Paradoksalnie, to jednak jego droga do spełniania marzeń jest zaskakująca i ciekawsza. Podczas gdy Mia chodzi z jednego przesłuchania na drugie, a następnie pisze monodramę i ją wystawia (dzięki czemu jej talent zostaje wreszcie zauważony), Sebastian pozornie odchodzi od swoich pragnień i planów, wiążąc się z zespołem, który gra zupełnie inną muzykę, niż ta, którą bohater kocha. Dopiero po latach zwątpień i ciężkiego zarabiania pieniędzy okazuje się, że ta metoda postępowania się opłaciła. Sebastian przechodzi ponadto pewną metamorfozę, gdyż z zafiksowanego na jazzie, aroganckiego bubka zmienia się w otwartego na nowe możliwości mężczyznę, dbającego jednocześnie o szczęście swojej drugiej połówki. To jest właśnie dla mnie piękny przykład prawdziwej miłości: dwójka ludzi, troszczących się o rozwój zarówno swój własny, jak i tej drugiej osoby. I choć generalnie zakończenie filmu jest dosyć gorzko-słodkie, można powiedzieć, że gdyby nie zaangażowanie, upór i uczucie głównego bohatera, to prawdopodobnie Mia przegapiłaby szansę na rozwój swojej aktorskiej kariery. Podobnie ma się sprawa w drugą stronę: głównym wsparciem i motywacją dla działań Sebastiana była przede wszystkim postać grana przez Emmę Stone.
Tak naprawdę historia w „La La Land” jest dosyć prosta, co nie znaczy oczywiście, że postacie pozbawiono głębi. Nieskomplikowana fabuła to raczej standard w musicalach – tu liczy się przede wszystkim wyrażenie uczuć i emocji za pomocą śpiewu oraz tańca. Po prostu, taka forma sztuki, która jednym odpowiada, innym zaś nie. Ja osobiście jestem wielką fanką musicali 🙂 Zwłaszcza „La La Land” to pod względem muzycznym i wizualnym istne cudeńko. Choć historia ma miejsce we współczesnym Los Angeles, widz nieodparcie odnosi wrażenie, że patrzy na postacie pochodzące ze złotej ery Hollywood. Całość została wystylizowana tak, by nawiązywać do starych musicali, jakich obecnie się już nie kręci. Wprawne oko wypatrzy też wiele pojedynczych odwołań do klasycznych filmów. No bo czy scena, w której Sebastian okręca się wokół latarni nie przypomina Wam przypadkiem „Deszczowej Piosenki”?
P.S – O nawiązaniach do klasyki w „La La Land” przeczytać możecie np. tutaj 🙂 : http://www.slate.com/blogs/browbeat/2016/12/13/la_la_land_s_many_references_to_classic_movies_from_singin_in_the_rain_to.html