
Chyba niejednokrotnie narzekałam już na tym blogu, że ostatnimi czasy kinematografia hollywoodzka stała się wtórna, a samo Hollywood weszło w istną epokę postmodernizmu, tracąc pomysł na nową wizję siebie i odcinając już tylko kupony od produkcji, które kiedyś zyskały ogromną popularność. No bo, powiedzmy sobie szczerze, fakt, że na nowo jest robiona „Dynastia” i „Słoneczny patrol”, wcale nie świadczy o tym, że dobrze się dzieje w królestwie Fabryki Snów 😉 Moja obserwacja i wynikające z niej wnioski są, niestety, takie, że obecnie jesteśmy świadkami swoistego zmierzchu epoki wielkich produkcji kinowych, dzięki którym pewni aktorzy stają się ikonami światowej kinematografii – sądzę, że tak właśnie określić można chociażby Harrisona Forda lub Mela Gibsona (co by nie mówić o jego życiu prywatnym, rola Williama Wallace’a w „Braveheart” była zaiste ikoniczna). W taki trend wpisuje się również najnowsza część „Piratów z Karaibów”, która niedawno weszła do polskich kin.

W sumie nie razi mnie ewidentne polecenie producentów na kasę i wyprodukowanie kolejnej części „Piratów” tylko dlatego, że to „Piraci” i ludzie tak czy inaczej pójdą do kina. Jestem przekonana, że można stworzyć udany film w danej serii, osadzony w konkretnym uniwersum i wciąż z tymi samymi bohaterami, ale trzeba to zrobić inteligentnie. Ogólny, pierwotny pomysł na fabułę „Zemsty Salazara” był dobry: Willa i Elizabeth odsunąć na bok, a głównym bohaterem uczynić ich syna, Henry’ego. Dać chłopakowi motyw do działania, czyli poszukiwanie sposobu na odczynienie klątwy ojca i sprowadzenie go do domu. Problem w tym, że tu już film zaczyna zahaczać o sztampę i uproszczenia, bo celem wszystkich bohaterów jest starożytny artefakt, który wystarczy zniszczyć, aby pozbyć się wszystkich klątw na świecie. Czyli w sumie nic oryginalnego.

Niestety, o ile postąpiono mądrze, Willa i Elizabeth wprowadzając zaledwie na chwilę, o tyle zrobiono totalnie głupio zostawiając Jacka Sparrowa jako jednego z trójki głównych bohaterów. Nie zrozumcie mnie źle, tak ogólnie to świetnie wykreowana, niejednoznaczna moralnie postać i na pewno dzięki „Klątwie Czarnej Perły” stała się niemalże ikoniczna (z tego, co pamiętam, to będąc w czeskiej Pradze kupiłam siostrzeńcowi marionetkę – właśnie kapitana Sparrowa. Jeśli postać popkulturowa zostaje odwzorowana w tradycyjnym rzemiośle, to raczej coś jest na rzeczy z tą ikonicznością). Z Jackiem jest jednak jak z każdym dobrym żartem – po którymś z kolei powtórzeniu przestaje być zabawny i zaczyna nawet trochę irytować. No bo serio, ile można eksploatować jedną postać? Nie mówiąc już o tym, że ponownie jej wątek sprowadza się do schematu, polegającego na tym, że Sparrow w jakiś sposób podpada głównemu złemu, który go ściga po morzach i oceanach, a następnie ginie w wyniku ostatecznego zdobycia artefaktu przez sprytnego kapitana. W „Klątwie Czarnej Perły” taka sytuacja dotyczyła Barbossy. W „Skrzyni umarlaka” i „Na krańcu świata” – Davy’ego Jonesa. Z tym, że w trzech tych filmach mieliśmy jednocześnie do czynienia z ciekawymi zwrotami akcji, np. z niemalże uśmierceniem Willa, wsadzeniem go na Latającego Holendra i obarczeniem klątwą. W „Zemście Salazara” natomiast fabuła jest prosta jak w mordę strzelił: po długim i męczącym pościgu bohaterowie dorwali się do artefaktu (Trójzębu Posejdona), zniszczyli go, nikczemny Salazar zginął (uprzednio stając się na powrót człowiekiem) i wszyscy żyli długo i szczęśliwie.
Niestety, równie blado wypadają Henry oraz Carina, nowi członkowie dotychczasowego, pirackiego trio głównych bohaterów. Są to postacie bardzo płaskie, w dużej mierze sprowadzone do opozycji nauka-magia. Ona uważa się za naukowca, interesuje astronomią i nie wierzy w jakiekolwiek zjawiska nadprzyrodzone. On od dziecka studiuje legendy i podania, poszukując sposobu na zdjęcie z ojca klątwy. Oczywiście kłócą się na tematy światopoglądowe, ale i tak wiadomo, że skończą w związku. To taka oczywista oczywistość. Gdyby jeszcze czuć było jakąś chemię między aktorami… Ale niestety, ten romans jest tak płytki jak dno szalupy. Po Carinie i Henry’m po prostu widać, że kochają się, bo tak im kazali scenarzyści.
Oprócz zainteresowania nauką, postać Cariny określa dodatkowo pogoń za odkryciem tożsamości jej ojca – jako niemowlę trafiła do sierocińca, a jedyną pamiątką po rodzicielu jest tajemnicza książka z wielkim rubinem na okładce. Problem w tym, że przewidywalność fabuły w „Zemście Salazara” jest na tyle wysokim poziomie, że dosyć szybko orientujemy się czyim dzieckiem jest dziewczyna. Co gorsza, odkrycie tej tajemnicy sprawia, że Barbossa (bo to on okazuje się ojcem Cariny), jako postać dotychczas równie niejednoznaczna co Jack Sparrow, zmienia się w ckliwego starca, po czym… ginie. Oczywiście ratując przy okazji skórę pozostałej trójce bohaterów. Bardziej sztampowego w swym dramatyzmie losu scenarzyści chyba nie mogli wymyślić dla tej postaci. Co do samej Cariny natomiast, niestety, ale w pirackim cyklu jest ona słabą następczynią Elizabeth, bohaterki, do której przyzwyczaili nas twórcy „Piratów z Karaibów”. Co by nie mówić o umiejętnościach Keiry Knightley, jej postać była na pewno wyrazistsza i bardziej wielowymiarowa od nowej protagonistki. Została po prostu lepiej napisana. Podobnie słabą imitacją poprzednika, czyli Jamesa Norringtona, wydaje się być Scarfield, grany przez Davida Wenhama (jednego z lubianych przeze mnie aktorów. Podbił moje serduszko zwłaszcza rolą Faramira we „Władcy Pierścieni”). Postać z niewykorzystanym potencjałem, którą widzimy przede wszystkim w sytuacji pościgu za Jackiem, Cariną i Henrym, a która szybko ginie i tyle żeśmy ją widzieli. Czy tylko ja tu miałam poczucie niedosytu?
Na koniec wypada wspomnieć o samym Salazarze, czyli głównym antagoniście tej części „Piratów z Karaibów”. Javier Bardem to bardzo dobry aktor i w zasadzie tylko dzięki niemu zawdzięczamy utrzymanie jako takiego poziomu postaci upiornego, hiszpańskiego kapitana. Bowiem także i w tym przypadku spotykamy się, niestety, ze spłaszczeniem bohatera. W przeciwieństwie do Barbossy i Davy’ego Jonesa jego postępowanie jest słabo umotywowane: jako człowiek ściga piratów, bo ich nienawidzi i tyle, a Jacka Sparrowa chce dorwać, by się zemścić za klątwę. Proste, nie? Salazarowi brakuje pozytywnych cech, które stanowiłyby jakąkolwiek przeciwwagę dla jego potępionej duszy. Jest to postać jednoznacznie negatywna, osadzona w czarno-białym świecie. Nie mająca szans na dalszy rozwój, gdyż zginęła i zniknęła nam na zawsze z ekranu. Chociaż, kto wie, może będzie tak, jak z Davy Jonesem? Kto widział scenę po napisach końcowych, ten wie co mam na myśli 😉
Być może w tej recenzji wyzłośliwiam się trochę za bardzo. Pójścia do kina na seans i poświęcenia 2 godzin z życia na pewno nie żałuję (nie powiem nic o żałowaniu kasy na bilet, bo mam Cinema City Unlimited, w związku z czym ponoszone przeze mnie koszty nie są duże ;)), bo tak czy inaczej jest to film idealny, jeśli ktoś chce się trochę odprężyć, pośmiać i popodziwiać kostiumy, efekty specjalne oraz charakteryzację. Sądzę jednak, że należy wiedzieć kiedy wypadałoby zejść ze sceny (Jack Sparrow, patrzę na Ciebie), inaczej hit stopniowo zamieni się w parodię samego siebie, a niski poziom kolejnych odsłon zapadnie w pamięci potomnych bardziej, niż niegdysiejsza kultowość pierwszej części.