
Pierwszy (i wygląda na to, że zarazem ostatni) sezon „Białej księżniczki” dobiegł końca, a ja odczuwam głęboką potrzebę pozachwycania się trochę nad przemianą głównej bohaterki, pomimo tekstu, który niedawno popełniłam na temat feministycznego trendu w popkulturze. Przyznam, że początkowo było mi trudno przywyknąć do tego serialu. „Biała księżniczka” pod względem historii jest bezpośrednią kontynuacją zekranizowanej parę lat temu „Białej królowej”. Tymczasem cała ekipa aktorska (poza Caroline Goodall, grającą księżną Cecylię) została całkowicie wymieniona, co jest o tyle zaskakujące, że jeden z reżyserów pracował przy obu projektach. Tym samym Elżbieta Woodville i Małgorzata Beaufort, do których zdążyliśmy już przywyknąć, tym razem wyglądają o wiele inaczej. I nie chodzi tylko o znaczne postarzenie tych bohaterek: między Amandą Hale a Michelle Fairley różnica jest wręcz drastyczna. Sęk w tym, że przyzwyczaiwszy się do pięknych, ostrych rysów twarzy Rebecci Ferguson, bardzo pasujących do władczej i wpływowej Elżbiety, ciężko przerzucić się nagle na Essie Davis. Nie to, że pani Davies nie jest ładną kobietą. Po prostu jej rysy są bardzo miękkie, a ze zmarszczkami wygląda raczej jak dobrotliwa babcia, niż jak niegdyś potężna królowa-wdowa i domniemana „czarownica”. W wyniku zmiany aktorów widz odczuwa zatem (a przynajmniej ja tak miałam) swoisty dysonans poznawczy. Uczucie dezorientacji było tym silniejsze, że przykładowo przy pierwszych odcinkach nie miałam najmniejszego pojęcia kim są bohaterowie grani przez Rebeccę Benson i Rhysa Connah (później oczywiście zorientowałam się, że to Małgorzata i Edward Plantagenetowie, których rodzice pojawili się w „Białej królowej”. Oni sami raczej nie, a przynajmniej ja ich nie pamiętam). Twórcy „Białej księżniczki” zaczęli zatem serial tak, jakby zakładali, że wszyscy widzowie czytali już książkę Philippy Gregory i byli zaznajomieni z losem wielu postaci z angielskiej historii. A to przecież niekoniecznie tak musi być.

Od samego początku serialu Lizzie (od tej chwili tak będę pisać o głównej bohaterce, Elżbiecie York, dla odróżnienia jej od jej matki, Elżbiety Woodville) postawiona jest w bardzo trudnej sytuacji. Jeszcze w „Białej królowej” umiera jej ojciec-król, a władzę przejmuje stryj, Ryszard III, uprzednio ogłaszając bratanków (czyli braci Lizzie) dziećmi z nieprawego łoża i tym samym stwierdzając, że nie są oni prawowitymi dziedzicami Korony. Po wielu zawirowaniach politycznych dochodzi do ugody między Ryszardem i Elżbietą Woodville, a najstarsza córka królowej-wdowy, czyli nasza bohaterka, zostaje przyrzeczona jako małżonka właśnie swojemu królewskiemu krewniakowi. Co więcej, młodzi autentycznie zakochują się w sobie. Ale wtedy bach!, serial kończy się bitwą pod Bosworth i drogą podboju władzę przejmuje Henryk VII, pierwszy król z dynastii Tudorów. A na Lizzie, zrozpaczonej śmiercią ukochanego, spada obowiązek zapewnienia swej rodzinie przynajmniej przetrwania.
Dziewczyna jest rozgoryczona i pełna gniewu: nie dość, że w celu zagwarantowania sobie, siostrom i matce bezpieczeństwa musi poślubić mordercę swojego wuja-kochanka, to jeszcze ten nią gardzi i zachowuje się otwarcie wrogo. Oczywiście dochodzi jeszcze do tego teściowa, zagorzała i fanatycznie bogobojna przeciwniczka Yorków. Napięcie między dwiema dynastiami, byłą i aktualną, wisi w powietrzu, a Lizzie jest między nimi rozdarta. Czeka ją długa droga do przejścia, by z ofiary zdobywcy i narzędzia, służącemu narodzinom następcy tronu przeistoczyć się w królową i równorzędną partnerkę męża.

Aby żyć normalnie, a nie w stanie ciągłej wojny, Lizzie musi w jakiś sposób dostosować się do zaistniałej sytuacji. Nie jest to łatwe, bo na dziewczynę nieustannie wywiera presję jej matka, Elżbieta, kobieta ambitna, która nigdy nie pogodziła się z utratą realnej władzy przez ród Yorków. Władzy, którą akceptuje tylko jako dzierżoną przez jej syna, Ryszarda – chłopaka, co do którego tak naprawdę do końca nie wiemy, czy jest tym, za kogo się podaje. Elżbieta jednak pomimo tłumaczeń wszystkich dookoła szczerze wierzy, że to nie jest żaden oszust, tylko właśnie on, jej syn. I że zmierza po należny mu tron. Niezdolność królowej-wdowy do zaakceptowania status quo i zauważenia, że przecież krew Yorków popłynęła dalej dzięki jej najstarszej córce, stawia pod znakiem zapytania ją jako matkę. Póki Lizzie prowadzi z własnym mężem cichą wojnę, póty jest ulubienicą Elżbiety, tym dzieckiem z całej gromadki, któremu można najbardziej zaufać. Fakt, że królowa-wdowa może nie kochać wszystkich swoich latorośli po równo, mieliśmy szansę zauważyć już wcześniej: młodsza Cecylia, choć (a może właśnie dlatego?) zazdrosna o uczucia matki i jej porozumienie ze starszą siostrą, stopniowo dystansuje się od rodzicielki i jej ambicji, przechodząc raczej na „stronę” Małgorzaty Beaufort w celu stworzenia sobie warunków do spokojnego, bezpiecznego życia (bogaty, sprzyjający Tudorom mąż). Cecylię można nazwać zołzą i niewdzięcznicą, ale powiedzmy sobie szczerze: czy będąc na jej miejscu naprawdę bylibyśmy tak solidarni z chorobliwie żądną władzy, ignorującą własne dziecko matką?

Dla Lizzie więź z Elżbietą zaczyna coraz bardziej słabnąć od momentu narodzin jej pierwszego syna. Niebagatelny wpływ ma również rozwój ciepłych uczuć między nią a Henrykiem, który z trudnością zaczyna żonie coraz bardziej ufać. Jednakże mimo zapewnień matki, że uczynią Artura (następcę tronu) jednym z Yorków, Lizzie coraz bardziej zaczyna się przekonywać, że królowej-wdowie tak naprawdę na szczęściu i przyszłości wnuka zależy mniej, niż na odzyskaniu tronu przez syna Ryszarda. Dzięki dzieciom i mężowi, coraz bardziej uwalniającemu się spod wpływu bezwzględnej Małgorzaty Beaufort, dziewczyna zaczyna tworzyć wokół siebie nową rodzinę, z którą coraz bardziej zaczyna się utożsamiać. I w pewnym momencie zostaje brutalnie postawiona przed wyborem dotyczącym swojej tożsamości i tego, kim chce być: Yorkówną, czy Tudorówną?

W rzeczywistości, w której żyje Lizzie, nie ma, niestety, takiej możliwości, by połączyć interesy Yorków i Tudorów. Z jednej strony bohaterka ma knującą z ciotką (księżną Burgundii) Elżbietę i cudem ocalonego (przypominam, że nie wiemy, czy to tak naprawdę on), idącego po koronę brata, a także kuzynkę, Małgorzatę Pole, która oczy wypłakuje za uwięzionym w Tower bratem, Edwardem, jedynym stuprocentowym, męskim potomkiem Plantagenetów. Z drugiej – ukochanego męża, niepewnego stabilności swych rządów, paranoika podjudzanego przez jego własną matkę i wszędzie węszącego spiski. Do tego wszystkiego dochodzi jeszcze kwestia klątwy, którą Lizzie wraz z Elżbietą rzuciły w bezsilnym gniewie. Czy słowa rozżalonych dziewicy i wdowy mają jakąkolwiek siłę oddziaływania? Czy królewskim dzieciom naprawdę coś grozi?
Napięcie wynikające z rozdarcia między jedną rodziną a drugą ostatecznie doprowadza do tego, że Lizzie podejmuje radykalną decyzję i skazuje na śmierć zarówno swego brata, jak i kuzyna. Henryk w tym czasie izoluje się w pokoju, zdjęty niemocą przez problem klątwy, zatem to ona musi działać i zadbać o przyszłość dynastii oraz swoich synów. To nie jest tak, że łatwo jej przyszło sprzeniewierzenie się życzeniom matki i zostanie bratobójczynią. W sekrecie przed mężem, ona już raz dała szansę Ryszardowi, by ocalił swe życie, tyle że z niej nie skorzystał i dalej uparcie parł do przodu. A ponieważ interesy dzieci Lizzie stały się jednocześnie jej interesami i brat oraz kuzyn stanowili dla nich zagrożenie, dziewczyna nie miała innego wyjścia, jak je wyeliminować. Ryszard po prostu nie dał jej wyboru. Czy to znaczy, że stała się podobna Małgorzacie Beaufort, bezwzględnej i wyrachowanej dzieciobójczyni? Moim zdaniem jednak nie do końca. Lizzie i Małgorzata to mimo wszystkie dwie różne kobiety, tak naprawdę działające z odmiennych pobudek.

„Biała księżniczka” to w moim przekonaniu doskonałe studium wrażliwej kobiety, która odzyskuje swoją siłę i podmiotowość, staje się władczynią z krwi i kości, zrywając więzy ze starą rodziną i tworząc nową. Choć mam sentyment do prequela, czyli „Białej królowej”, po przemyśleniu stwierdzam, że historia Lizzie jest jednak ciekawsza. W poprzednim serialu mogliśmy obserwować zwykłe, polityczne zmagania Elżbiety Woodville i Małgorzaty Beaufort, kobiet tak samo ambitnych i gotowych na wszystko. Z trójki bohaterek „Białej królowej” wyróżniała się Anna Neville, podobnie jak Lizzie rzucana we wszystkie strony światowej polityki przez większe od niej siły. Z tą jednak różnicą, że Annę cechowała sprawczość o wiele mniejsza od jej konkurentki do serca króla Ryszarda III. Dlatego, w przeciwieństwie do Lizzie, ostatecznie okazała się postacią przegraną.
W zasadzie moją jedyną uwagą co do serialu jest jego długość. Sądzę, że 8 odcinków to trochę za mało na to, by w pełni ukazać wewnętrzną przemianę bohaterki. Ale może jednak się czepiam 😉 Na pewno rozważam teraz sięgnięcie po książkę Philippy Gregory, by sprawdzić jak bardzo pokrywa się ona z serialem 😉