
Uwielbiam legendy arturiańskie. I historie o Robin Hoodzie zresztą też. Od dziecka oglądam i czytam wszystko, co dotyczy tych dwóch tematów. Taki trochę mój dziecięcy konik, podobnie jak wikingowie. „Robin Hooda: księcia złodziei” z Kevinem Costnerem uwielbiam na tyle, że swego czasu, będąc generalnie w Szkocji, wybrałam się specjalnie na wędrówkę po Murze Hadriana i odnalazłam charakterystyczne drzewo, przy którym kręcono jedną z początkowych scen 😉 . Także i tym razem było jasne, że pójście do kina na „Króla Artura: Legendę Miecza” jest dla mnie obligatoryjne.
W tym przypadku mamy do czynienia raczej z klasycznym schematem fabularnym. Zły stryj (w tej roli naprawdę świetny Jude Law) pożąda władzy i aby ją zdobyć, nikczemnie zabija swojego brata-króla wraz z prawie całą jego rodziną. Młodociany bratanek w jakiś sposób ucieka i dorasta w ukryciu, aby po osiągnięciu pełnoletności wrócić, pokonać krewnego i odzyskać swoje dziedzictwo. Znamy to? Oczywiście, że tak. Widzieliśmy to chociażby w „Królu Lwie”, tylko że w nieco ułagodzonej (z oczywistych powodów) formie, bo Skaza zabija „jedynie” Mufasę, Simbę skazując na wygnanie. Mimo całej mojej miłości do owej klasycznej bajki Disneya, na „starość” muszę przyznać, że zrobił głupio, nielogicznie i ze szkodą dla siebie samego, bo przecież wiadomo, że bratanek któregoś dnia wróci i upomni się o swoje 😉 W królewskich rodzinach nie ma sentymentów, jest tylko krew, przemoc i intrygi.

Legendy arturiańskie były w kulturze popularnej przetwarzane na chyba już wszystkie możliwe sposoby, wliczając w to całą historię z perspektywy Morgany („Mgły Avalonu” oraz w pewnym stopniu serial „Camelot”), Merlina (seriale „Merlin” z Samem Neillem w roli tytułowej oraz młodzieżowe „Przygody Merlina”) i różnych postaci wymyślonych przez pisarzy i scenarzystów, ale związanych w jakiś sposób z bohaterami kanonicznymi (film animowany „Magiczny miecz – Legenda Camelotu” oraz trylogia arturiańska Bernarda Cornwella). No dobrze, może z wyjątkiem punktu widzenia Mordreda, ale nie zdziwię się, jeśli w którymś momencie i taki film się pojawi. A może już jest, tylko o tym nie wiem? Także inne wątki obecne w legendach o królu Arturze zostały przerobione już na tysiące sposobów: magia – wyklęta lub stanowiąca integralną część przedstawionego świata, pogaństwo kontra chrześcijaństwo (tu prym wiodą, rzecz jasna, „Mgły Avalonu”, ale temat pojawia się także w „Zimowym Monarsze”), pochodzenie legendarnego władcy Brytów i jego rycerzy, a także samej Ginewry. W zakresie tego ostatniego wątku bryluje przede wszystkim film z 2004 r., gdzie reżyser Antoine Fuqua, wykazujący ambicje przedstawienia „prawdziwej” historii króla Artura, uczynił go Rzymianinem, jego rycerzy wojownikami z plemienia Sarmatów, a ukochaną, niewierną żonę władczynią Piktów. Widać zatem, że legendy arturiańskie od lat rozpalają wyobraźnię filmowców i pisarzy, chyba nawet bardziej od Robin Hooda, choć wiemy, że już w 2018 r. w kinach pojawi się kolejna produkcja o banicie z Sherwood. Tymczasem „Król Artur: Legenda Miecza” to trochę inna interpretacja popularnej historii, choć, jak wspomniałam powyżej, oryginalności w konstrukcji samej fabuły raczej nie uświadczymy. No, może poza faktem, że główny bohater, uciekając przed stryjem, trafia jako dziecko pod opiekę londyńskich prostytutek i wychowuje się na ulicy.

Większość powszechnie znanych wątków, motywów i postaci z legend arturiańskich jest w filmie Guya Ritchiego nieobecna. Owszem, Artur jest tu jeszcze młody, dopiero zdobywa władzę i w związku z tym nie ma póki co potrzeby, by wprowadzać Ginewrę, Lancelota i Mordreda. Reżyser skupia się przede wszystkim na „czasach” rządów Vortigerna, legendarnego władcy mniej znanego w powszechnej świadomości. Dziwi jednak ledwie wzmianka o Merlinie i zastąpienie go w roli magicznego wsparcia Artura bezimienną kobietą-magiem, którą niektóre serwisy recenzyjno-plotkarskie najwyraźniej uznały za Ginewrę. W sumie cieszę się, że się nią nie okazała (a przynajmniej nigdy oficjalnie nie poznaliśmy imienia bohaterki), bo byłoby to dosyć dużą sztampą. Zwłaszcza, gdyby na dodatek ją i Artura połączyła romantyczna więź.

Natomiast spośród Rycerzy Okrągłego Stołu kanoniczną postacią jest tak naprawdę tylko Bedivere (reszta to w zasadzie nowi, wymyśleni przez reżysera bohaterowie). Na dodatek grany przez czarnoskórego aktora (inna postać to z kolei Chińczyk…), ale w tym przypadku macham już na to ręką, gdyż Guy Ritchie w ogóle bardzo swobodnie podchodzi w swoim filmie do legend arturiańskich. Niech już będzie taka interpretacja. Nie będę się nawet czepiać wątku z wikingami, których wrzucenie do scenariusza jest o tyle bezsensowne, że to kompletnie nie ten wiek 😉 Poważne zastrzeżenia miałabym jednak w sytuacji, gdyby reżyser zdecydował się ściślej bazować na historii o królu Arturze, a nie tworzyć film fantasy, w którym zamek szturmują gigantyczne, magiczne słonie. Ogólnie jestem zdania, że nawet w przypadku legend ważne jest trzymanie się rzeczywistości historycznej. W końcu te legendy wyrosły na konkretnym, kulturowym gruncie. Nie są fantasy, oderwanym od historii konkretnego kraju. Czarnoskórzy Bedivere i braciszek Tuck (lub mały John, jak to ma być w najnowszym Robin Hoodzie…) są tak samo idiotycznym pomysłem jak biała, europejska Mulan lub Aladyn o urodzie Japończyka (w sumie też z tych samych powodów sprzeciwiam się zatrudnieniu Toma Hardy’ego w roli Jaffara. Mimo że generalnie Toma bardzo lubię jako aktora). No, ale jest to temat-rzeka, ciągnący się przy okazji każdego filmu dotyczącego europejskiego średniowiecza.

Niewątpliwą zaletą „Króla Artura: Legendy Miecza” jest jego klimat, utworzony za pomocą muzyki (ewentualnie jej braku), scenografii, efektów specjalnych i montażu. Naprawdę, poczułam się zachwycona już na samym początku filmu, gdy widzimy krajobraz z wieżą, a dookoła panuje cisza. Do tej pory poszukuję pieśni, która rozbrzmiała, gdy Uther, po pokonaniu gigantycznego słonia, wylądował z powrotem na moście prowadzącym do Camelotu (i kurczę, nie mogę jej znaleźć…) . Guy Ritchie wie jak wywołać u widza istny zawrót głowy – szybkie cięcia, dialogi, polegające na błyskawicznej wymianie krótkich zdań między postaciami, parosekundowe sceny pojawiające się i znikające w rytm często agresywnej muzyki. Film w zasadzie przepełnia pewna rytmiczność, co najwyraźniej widać w scenach przesłuchania i dorastania Artura. Wszystko to sprawia, że „Legenda Miecza” wydaje się być bardziej przepełnionym magią kinem akcji, niż po prostu adaptacją legend arturiańskich. Takim ledwie nimi inspirowanym. I dlatego właśnie wiele wspomnianych przeze mnie wyżej głupotek uchodzi temu filmowi na sucho, a on sam nie przekracza cienkiej granicy między całkiem niezłą rozrywką a żenującym kiczem.