
Przyznaję, bardzo długo czekałam na ekranizację książki Neila Gaimana, pod tytułem „Amerykańscy Bogowie”. Jakieś… ponad 10 lat? W międzyczasie sfilmowano inne powieści tego autora, takie jak „Koralina” i „Gwiezdny Pył”, a „Nigdziebądź” zrealizowano pod postacią słuchowiska. Gdy zatem usłyszałam, że powstanie serial „Amerykańscy Bogowie”, nie mogłam powstrzymać ekscytacji, a jednocześnie niepokoju, jestem bowiem świadoma, że łatwo zepsuć ekranizację nawet tak dobrej książki. Na szczęście pierwszy sezon „Amerykańskich Bogów” udowodnił mi, że moje obawy były bezpodstawne.
W powieści Gaimana najbardziej uwiodło mnie (oprócz obecności tak dużej ilości bóstw z najróżniejszych mitologii świata, w tym tych skandynawskich) dosyć antropologiczne podejście autora do tematu religii i wiary – co prawda byłam jeszcze wówczas przed podjęciem studiów (etnologia i antropologia kulturowa), ale już miałam zakusy kulturowo-badawcze 😉 . Pisarz bowiem przedstawia nam świat, w którym nie ma jednego, uniwersalnego Boga, a wiele bóstw, narodzonych w danych kulturach. To ludzki umysł oraz wyobraźnia powołały je do życia i to wiarą oraz czcią się one karmią, rosnąc w siłę dzięki swoim wyznawcom. Zapomnienie jest zatem równoznaczne ze swego rodzaju śmiercią, jak nie prawdziwą, to przynajmniej metaforyczną. Sensem istnienia bóstwa jest bowiem wyłącznie ludzka wiara. Co więcej, jeden i ten sam bóg (czy też raczej ogólnie: istota zrodzona z wiary i stanowiąca przedmiot kultu) może mieć wiele twarzy i pojawiać się w wielu różnych wersjach w zależności od kultury. Najlepiej zostało to zobrazowane na przykładzie Jezusa, który w serialu, w scenie uroczystości z okazji święta Ostary-Wielkanocy, występuje jako tłum ludzi zróżnicowanych etnicznie i rasowo. Mamy więc i Jezusa z białą twarzą, i Jezusa-Meksykanina, i czarnoskórego Jezusa, i Jezusa-Azjatę, i wiele, wiele innych. Pomijając aspekt komediowy tego wątku, jest to jak najbardziej zgodne z rzeczywistością: przy tak rozpowszechnionej religii, jaką jest chrześcijaństwo, normalne jest, że wyznawca z danej kultury wyobraża sobie Boga na podobieństwo własne i swoich ludzi. Dlatego właśnie na przywiezionym z Japonii jeszcze w latach ’70, wiszącym w mieszkaniu moich dziadków obrazku Maryja ma twarz o azjatyckich rysach.

Ludzkość jednak coraz bardziej się rozwija cywilizacyjnie, pojawia się coraz więcej nowych zdobyczy technologii, która w dobie konsumpcjonizmu bierze ludzkie umysły we władanie. Człowiek ofiarę z samego siebie składa teraz na innego rodzaju ołtarzach – na przykład przesiadując przed telewizorem lub komputerem. Rodzą się zatem nowi bogowie, tacy jak Media. Starzy natomiast, którzy w pewnym momencie historii przybyli na fali ludzkiej migracji do Stanów Zjednoczonych, stają się coraz mniej ważni i popadają w zapomnienie. Pozostaje im przystosować się lub zginąć. Ewentualnie walczyć, tak jak robi to Wednesday. W konflikt między starym a nowym uwikłany zostaje Cień – prosty facet, który właśnie wyszedł z więzienia, a jego żona zginęła tragicznie w wypadku samochodowym.

Takie antropologiczne rozważania na temat wiary i religii są w „Amerykańskich Bogach” – zwłaszcza w serialu – ubrane w popkulturowy płaszczyk. Ale jaki! Absurd i groteskę, ogólnie charakteryzujące twórczość Neila Gaimana, widać już przy openingu serialu, gdzie szczyty ramion żydowskiej menory okazują się być mikrofonami (albo czymś podobnym), przy piramidzie siedzą mechaniczne szakale, a do krzyża zostaje przybity kosmonauta. Technologia i nowoczesność przeplatają się z tradycją, nowi bogowie ze starymi. Ameryka to istny kocioł kulturowy i szaleństwo. Absurdalna jest zarówno Media, w jednej scenie przebrana za Marylin Monroe, a w drugiej za Davida Bowie, jak i Laura – pyskaty, żywy trup, podążający za swym mężem i głównym bohaterem w jednej osobie. Czasem widzimy ją nagą, pozszywaną grubymi nićmi, a czasem całą we krwi i z odpadającą ręką. W niektórych scenach widzimy nawet jak wydala z siebie robaki i płyn konserwujący. „Amerykańscy Bogowie” są serialem, który niczego nie ukrywa, a wręcz odwrotnie – wszystko i wszystkich obnaża. I na dodatek traktuje prześmiewczo, w tym także śmierć samej Laury, która zginęła w sposób dosyć… niekonwencjonalny. W sumie to nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać, czy czuć zażenowanie gdy razem z Cieniem dowiadujemy się o szczegółach tragicznego wypadku samochodowego.

Jeśli chodzi o ocenę serialu jako ekranizacji, to uprzedzę od razu: wielu rzeczy z książki mogę zwyczajnie nie pamiętać, gdyż tak jak wspomniałam – czytałam ją szmat czasu temu, w liceum, gdy miałam naprawdę mocną fazę na mitologię skandynawską 😉 . Siłą rzeczy zatem porównanie oryginału i ekranizacji nie może być w tym przypadku w 100% rzetelne. Jednakże oglądając kolejne odcinki pierwszego sezonu, odniosłam silne wrażenie, że twórcy ekranizacji mocno rozwinęli wątki niektórych z postaci, pojawiających się w książce raczej sporadycznie. Dla przykładu wystarczy przytoczyć chociażby Laurę i Szalonego Sweeneya, między którymi tak wyraźna relacja (nie licząc wątku szczęśliwej monety, która kobietę ożywiła) w powieści raczej nie istniała. W ogóle serial daje nam okazję do lepszego poznania dwójki tych bohaterów. Żonie Cienia i jej przeszłości poświęcony został cały odcinek, dzięki czemu kobieta nie jawi się już widzowi taka nijaka. Niestety, ale jedną z rzeczy, które zapamiętałam z książki, była dosyć szczątkowa osobowość Laury. Podobnie jest w przypadku Szalonego Sweeneya, gdzie twórcy postanowili pociągnąć ledwie napomknięty w powieści wątek dziewczyny, dzięki której leprechaun znalazł się w Ameryce. Ową Irlandkę w jednym z odcinków również zagrała Emily Browning, przez co łatwo odnieść wrażenie, że twórcy serialu zamierzają wprowadzić wątek para-romantyczny między Laurą a Sweeneyem. Rudzielec, mając sentyment do swojej zmarłej, ludzkiej przyjaciółki (? dobrodziejki? Trochę trudno określić tę relację jednoznacznie) i jednocześnie widząc fizyczne podobieństwo między obiema paniami, jest o wiele bardziej skłonny sprzyjać żonie Cienia. Udowodnił to, ponownie oddając jej szczęśliwą monetę, która na powrót ożywiła Laurę. No bo przecież nie musiał. Mógł wykorzystać okazję, spokojnie zabrać swoją własność i odejść, zostawiając zwłoki dziewczyny na środku drogi.

Ambicję twórców serialu, by mocniej rozwinąć te epizodyczne, książkowe postaci widać również w przypadku Bilquis. Powiedzmy sobie szczerze: w powieści bohaterka ta pojawiła się w raptem dwóch scenach (w tym w charakterystycznej scenie seksu, bardzo mocno zapadającej w pamięć… Byłam serio ciekawa, czy ją pokażą w serialu, no i proszę ;P), tymczasem w pierwszym sezonie wyraźnie widać zaczątek pełnoprawnego wątku tej boginki/demonicy. Najpierw obserwujemy Bilquis, gdy wędruje po amerykańskich ulicach w poszukiwaniu wyznawców i rozsmakowuje się w oddawanej jej przez krótki czas czci, ale mimo wszystko jest wyraźnie nieszczęśliwa, gdyż nie może być już taką boginią jak kiedyś i odczuwa wewnętrzną pustkę. Następnie zostajemy przeniesieni w przeszłość, do momentu, gdy bohaterka przebywa na tych samych ulicach jako obdarta bezdomna i spotyka Technicznego Chłopca. Nowi Bogowie dają Bilquis szansę na odmianę losu, jednocześnie jednak żądają w zamian lojalności. Możemy się tylko domyślać, że według planów twórców serialu bohaterka ta odegra poważniejszą rolę w zbliżającej się wojnie między Starym a Nowym.

Serial „Amerykańscy Bogowie” to istne cudeńko, nie tylko pod względem wizualnym, ale również fabularnym i postaciowym. Pozytywnie zaskoczył mnie casting: Gillian Anderson i Ian McShane wyciskają swoje role jak cytrynki i naprawdę nie sposób odmówić im talentu. Świetnie sobie radzą również Emily Browning i Ricky Whittle jako główne małżeństwo serialu. Tą pierwszą do tej pory widziałam tylko w „Statku widmie” (gdzie była raptem przerażonym dziecięciem) oraz „Pompejach” i rola Laury jest czymś kompletnie odmiennym od tych dwóch. Zwłaszcza, że twórcy dali Emily Browning większe pole do popisu i zdecydowanie rozwinęli jej postać, która przestała być tylko i wyłącznie „martwą-żywą żonką”, pilnującą Cienia na każdym kroku. Serialowa Laura to pyskata, cwana, bezkompromisowa i nieco zblazowana laska o lekkich skłonnościach do depresji (a przynajmniej takie odniosłam wrażenie po obejrzeniu poświęconego jej odcinka). Ricky Whittle natomiast to dla mnie nowość. Z tego, co widzę na Filmwebie, nie ma zbyt pokaźnej filmografii, niemniej jednak przyznać trzeba, że daje radę i Cień w jego wykonaniu jest sympatyczny, szczery i bardzo zbliżony do swojej książkowej wersji (chociaż może w oryginale ten bohater był jeszcze bardziej nieskomplikowany osobowościowo…). To po prosty porządny facet o dobrym sercu, mimo że dopiero co wyszedł z więzienia. I w kolejnym sezonie z pewnością czeka go jeszcze wiele dziwnych niespodzianek. W końcu nie na co dzień człowiek staje się przedmiotem zainteresowania bóstw i innych istot nadprzyrodzonych.