
Miałam nie pisać recenzji kolejnej książki z serii „Kwiatu paproci”, ale jakoś tak wyszło, że napisałam. Po prostu siedząc na wakacjach na helskiej plaży, skończyłam czytać tę powieść i palce zaczęły mnie świerzbić do klawiatury. Pomyślałam wpierw, że recenzja trafi tylko na moje konto w „Lubimy czytać”, no ale ostatecznie ląduje też na blogu. A co. Tym bardziej, że tekst o „Valerianie” lub o jakiejkolwiek innej premierze filmowej również pojawi się tu z opóźnieniem, bo obecnie znajduję się wakacyjnie w takim miejscu, że niezbyt mam dostęp do kina 😉 Być może nie byłabym aż tak wymagająca wobec autorki, gdybym wcześniej nie przeczytała „Hardej” i „Królowej”, również traktujących w pewnym stopniu o Mieszku I i Odzie. Panie Miszczuk i Cherezińska to jednak zupełnie dwie różne jakości, z niekorzyścią dla tej pierwszej.

Zacznijmy może od najważniejszej kwestii świata przedstawionego, czyli chrztu Mieszka. Autorka postanowiła nam wreszcie wyjaśnić taką decyzję władcy Polan, niestety jest to bardzo grubymi nićmi szyte. Mieszko się nie ochrzcił na zasadzie „nie, bo nie”. Bo nikt mu nie będzie mówił co ma robić. Co prawda sprawia to, że facet wychodzi na tępego osiłka o chmurnym i romantycznym obliczu, a nie na błyskotliwego władcę, ale ok, niech już pani Miszczuk będzie. Gorzej, że taka decyzja Mieszka nie ma żadnych wiarygodnych konsekwencji. „Alternatywny” świat przedstawiony jest tak naprawdę zupełnie niealternatywny, pozostanie Polski przy pogaństwie nie znalazło rzeczywistego odbicia w gospodarce lub stosunkach międzynarodowych. A przecież co innego było nam obiecywane na początku cyklu „Kwiat paproci”.

Jeśli chodzi o główną bohaterkę, jak już ktoś inny zauważył na „Lubimy czytać”, Gosia charakterem coraz bardziej zbliża się do modelu Mary Sue i coraz mocniej przypomina Bellę Swan ze „Zmierzchu”. Ciągle jest pierdołowata i niezgrabna, bystrością nie grzeszy, sama pcha się w kłopoty – w ciągu dwóch książek zaliczyła chyba wszystkie możliwe zagrożenia, wliczając w to strzygę, wampira i oszalałych kultystów, którzy chcieli jej poderżnąć gardło nad ogniskiem ku czci Mokosz. Południca ewidentnie ma złe zamiary, ale Gosia tak czy inaczej idzie z nią w las, a czytelnikowi pozostaje tylko klepnąć się z zażenowaniem w czoło. Oczywiście z tarapatów zawsze ktoś ją ratuje, a najczęściej jest to rycerz na białym koniu, czyli Mieszko. Podobną rzecz mieliśmy w „Outlanderze” („Obcej”), ale tam przynajmniej Jamie był przeuroczym, rudym Szkotem. Co prawda Gosia wreszcie przestała co drugą stronę myśleć i mówić o kleszczach, ale o ile w „Szeptusze” ten motyw był dosyć nachalny, o tyle w „Nocy Kupały” znika to całkowicie. Trochę brak konsekwencji w budowaniu postaci. Autorka najwyraźniej nie może się też zdecydować w kwestii kreowania takiej bohaterki, jaką jest Jarogniewa, czyli mentorka Gosi. Z jednej strony Baba Jaga to istny Van Helsing, bo w piwnicy ma cały arsenał najróżniejszych typów broni (w tym służącą torturom Żelazną Dziewicę). Z drugiej jednak nie wie nic o walce z poszczególnymi istotami nadprzyrodzonymi. No jak to? Szeptucha żyjąca w pogańskiej Polsce? I musi jeszcze radzić się w tej sprawie innych szeptuch i żerców?
W książce pojawia się sporo błędów logicznych. Najbardziej zapamiętałam moment, w którym wykończona Gosia gasi światło i pada na łóżko, a dwa zdania później jest napisane, że zrobiła to pomimo zapalonego światła. Najbardziej razi chyba jednak wątek Nixa, konia Mieszka. Już od pierwszej książki wiemy, że jest on tak samo nieśmiertelny jak jego właściciel, ponieważ wypił parę kropel naparu z kwiatu paproci. W „Nocy Kupały” jednak nieoczekiwanie Ote zagryza biednego zwierzaka. No to jak w końcu ten kwiat działa?

Zdecydowaną wadą powieści jest jednak (paradoksalnie!) nadmiar dokładnych opisów dotyczących obrzędów słowiańskich i najróżniejszych istot nadprzyrodzonych. Tak naprawdę każdy akt Gosinej ignorancji (a zdarzają się one nazbyt często, co jest bardzo dziwne w przypadku osoby, która urodziła się i wychowała w takiej kulturze) jest dla autorki idealną okazją, by walnąć czytelnikowi wykład na dany temat. W rezultacie powieść zamienia się w istny leksykon, tak, jakby pani Miszczuk chciała zaszpanować zrobionym do książki researchem. Gdybym chciała sięgnąć po słowiański bestiariusz, to bym już to zrobiła, serio. Najbardziej kuriozalnym momentem, w którym autorka ewidentnie stara się zrobić z czytelnika idiotę, jest wyjazd Mieszka do Gniezna i wewnętrzny monolog Gosi ma temat tego, że Gniezno było kiedyś naszą stolicą. Chciałoby się aż odpowiedzieć na takie rewelacje: no shit, Sherlock.
W swej złośliwości jako końcową uwagę wspomnę styl autorki i zasób słownictwa. A okazuje się on raczej ubogi w sytuacji, gdy postacie po raz setny „zagryzają warg”, „wyduszają” jakieś wypowiedzi, bądź „kwitują”. Anastasia Steele też ciągle zagryzała wargi, rozpadała się na milion kawałków i odkrywała swoją wewnętrzną boginię.
„Noc Kupały” to nie jest literatura najwyższych lotów. Absolutnie i bezwzględnie. To po prostu czytadło idealne na wakacyjne odmóżdżenie. Nie uważam jej jednak za taki literacki koszmarek, jakim są „Wikingowie. Wilcze dziedzictwo” Radosława Lewandowskiego – dawno nie oceniłam tak nisko żadnej książki. O ile jednak po kontynuację wyżej wspomnianej powieści nie zamierzam już sięgnąć, bo mnie pan Lewandowski swoimi absurdami wymęczył aż za bardzo i z ulgą zaczęłam potem czytać Cherezińską, o tyle na część trzecią „Kwiatu paproci”, czyli „Żercę”, chęć mam – do czego przyznaję się przed Wami nieco ze wstydem 😉 (No bo jak to? Tak jedzie w recenzji po książce, a mimo to chce czytać dalej?). Pani Miszczuk ma bowiem niezłe pomysły na książki, gorzej jednak z wykonaniem. Jej pisarski warsztat wyraźnie wymaga poprawy, zwłaszcza jeśli chodzi o kreowanie świata przedstawionego i bohaterów. Nawet najlepszy research nie pomoże, jeśli nasza główna bohaterka stanie się Mary Sue*, a opisana w książce rzeczywistość mało wiarygodna. Autorce „Nocy Kupały” ewidentnie brakuje doświadczenia i to takiego życiowego, a nie wynikającego z wydanej którejś z kolei książki – nie na darmo usłyszałam kiedyś od pewnego reżysera, że dobrymi scenarzystami zostają najczęściej ludzie nieco starsi. Powieści Katarzyny Bereniki Miszczuk mają na pewno jedną zaletę: traktują o rzeczach, do których nasze społeczeństwo od pewnego czasu (pewne ożywienie w tym temacie nastąpiło na pewno po sukcesie gry „Wiedźmin”) odczuwa ciepły sentyment. No bo czyż Noc Świętojańska, puszczanie wianków, a nawet wszelkie utopce i rusałki nie wydają się nam czymś swojskim i z tego właśnie powodu ciekawym? Może właśnie dlatego mam ochotę sięgnąć w przyszłości po „Żercę”, mimo że zachowanie Gosławy Brzózki nawet na pewno będzie mnie irytować?
* Pejoratywne określenie wyidealizowanej (pod różnymi względami) postaci literackiej.
