Wieża sprowadzona do parteru, czyli z zakłopotaniem o „Mrocznej wieży” w reżyserii Nikolaja Arcela [spoilery!!!]

Przyznam się Wam bezwstydnie, że napisanie tej recenzji jest dla mnie małym problemem. Głównie z tego prostego powodu, że nie czytałam nigdy materiału źródłowego, czyli cyklu „Mroczna wieża” Stephena Kinga (za to znam rzecz jasna jego horrory w stylu „Carrie”, a kingowskie langoliery były postrachem mojego dzieciństwa). Co z tego, zapytacie? Przecież w wielu przypadkach znajomość książki, gry lub komiksu nie jest absolutnie konieczna, by ocenić samą adaptację. Gdyby było inaczej, recenzenci chyba by zwariowali nadrabiając wszelkie możliwe pozycje literatury i popkultury, a trochę nie jest technicznie wykonalne, by każdy znał wszystko. Powiem tak: tak naprawdę odpowiedź na pytanie „czy oceniać film w oderwaniu od książki lub gry, na podstawie której powstał?” jest odmienna w zależności od indywidualnego przypadku. Ja osobiście nie wyobrażam sobie recenzji „Assassin’s Creed” z Michaelem Fassbenderem całkowicie w oderwaniu od oryginalnej gry, a taki tekst osoby, która tylko raz, czy dwa zajrzała znajomym przez ramię, gdy ci rżnęli w Asasyna, wydaje mi się mało rzetelny. Żyjemy bowiem w epoce przenikania się tekstów kultury i w sytuacji, gdy jakaś ekranizacja oparta jest silnie na fandomie, zbudowanym wcześniej wokół konkretnego materiału źródłowego, raczej trudno ją profesjonalnie oceniać bez uwzględnienia z kolei jego. Z drugiej jednak strony jest tak, jak napisałam wcześniej: zwyczajnie nie da rady znać wszystkiego. Życia by nie starczyło na przeczytanie wszystkich książek i komiksów, a także przejście wszystkich gier, których adaptacje filmowe kiedykolwiek powstały. Niemniej jednak ze wstydem (takim tycim) przyznaję się przed Wami, że niniejszą recenzję piszę opierając się przede wszystkim na filmie „Mroczna wieża”, a także na opiniach bliskich i znajomych mi osób, które akurat z książkowym cyklem Kinga się zapoznały.

TheDarkTowerFeature5

Nawet pomimo braku znajomości książkowego oryginału, można jednak logicznie dojść do wniosku, że zmieszczeniu 8 tomów cyklu (jakieś ponad 4000 stron?) w 1,5-godzinnym filmie siłą rzeczy musi doprowadzić do uproszczeń. Serie tego typu zazwyczaj realizuje się pod postacią seriali (Np. „Ostatnie królestwo” na podstawie „The Saxon Stories” Bernarda Cornwella, „Outlander” lub nawet „Gra o Tron”, o której swego czasu gadano, że ze względu na mnogość wątków i postaci jest „nieekranizowalna”), ewentualnie serii filmów (chociażby „Harry Potter” lub „Władca Pierścieni”), rozbijanych na poszczególne części jeszcze bardziej, niż to wynika z sugerowanego przez książki porządku, by napełnić kieszenie producentów. Taka forma ekranizacji w mniejszym lub większym stopniu zapewnia, że ukochany przez fanów tytuł nie zostanie spłycony, a poszczególne wątki oraz postacie będą miały wystarczająco dużo czasu antenowego i nie staną się papierowym laleczkami wypowiadającymi banalne kwestie. Tymczasem twórcy „Mrocznej wieży”, działając wbrew jakiejkolwiek logice (serio, nie potrafię sobie wyobrazić co właściwie stało za taką decyzją. Kwestie budżetowe może? No idea), sami sobie strzelili w stopę – 90 minut filmu to 90 stron scenariusza i zmieszczenie w nich ponad 4000 stron materiału źródłowego wydaje się co najmniej absurdalne.

dark-tower-pennywise

Gdybyśmy mieli mimo wszystko rozpatrywać film w oderwaniu od kingowskiego cyklu, jako osobne dzieło, „Mroczna wieża” stanowi spójną, zamkniętą całość. Żaden wątek nie pozostał nierozwiązany: Walter nie żyje, jego nikczemny plan zniszczenia Wieży został udaremniony, Roland odzyskał wiarę w swoje powołanie jako Rewolwerowca, a Jake’a nic już w naszym świecie nie trzyma – jego matka oraz ojczym brutalnie zginęli i dzieciak może teraz rozwinąć skrzydła (jakkolwiek to nie brzmi w takim kontekście…), podróżując po wymiarach. Wstęp, rozwinięcie, zakończenie. Wszystko prościutkie i logiczne, tak bardzo, że trochę ociera się o banał. Fabuła łatwa do streszczenia, a zakończenie uznać można za otwarte o tyle, o ile planowana jest kontynuacja pod postacią Wesołych Przygód Dwóch Rewolwerowców, czyli Rolanda i Jake’a. Banałów jest, niestety, trochę więcej, głównie pod postacią właśnie głównych bohaterów. Mamy bowiem chłopca – dziecko wyjątkowe (taki żywy artefakt w ludzkiej skórze…), przez długi czas niedoceniane przez otoczenie, za którym goni w końcu główny antagonista wraz ze swymi pomagierami. A obok niego szlachetnego rycerza, który w wyniku osobistej traumy zwątpił, zgubił właściwą drogę postępowania, ale w końcu ją odnalazł – oczywiście dzięki wspomnianemu wyżej dziecku, które ostatecznie stało się dla niego swego rodzaju adoptowanym synem. Takie typy postaci w kulturze pojawiają się dość często i, niestety, akurat w filmowej „Mrocznej wieży” wypadają szablonowo i płasko. Jeśli chodzi o głównego antagonistę, czyli Waltera, można go w moim przekonaniu oceniać dwojako. Jeśli uznamy go  za człowieka, za którego postępowaniem nie stoi żaden konkretny motyw i jest zły tylko po to, by być zły, to jako czarny charakter traci na wiarygodności. W przypadku jednak, gdy uznamy go za postać mającą ucieleśniać zło jako takie (coś w rodzaju Gauntera O’Dima z „Wiedźmina 3”. Zresztą nie na darmo Walter i Pan Lusterko noszą takie samo nazwisko…), Walter staje się postacią mocno intrygującą, której pikanterii dodaje świetna gra Matthew McConaugheya. Przypominam jednak nieśmiało, że taką ocenę bazuję przede wszystkim na filmie, a literacki pierwowzór tego bohatera jest mi nieznany.

Tom Taylor

Generalnie „Mroczna wieża” sprawia trochę wrażenie, jakby reżyser i scenarzyści nie mogli się zdecydować jak bardzo wierni chcą być książkowemu oryginałowi. Pomimo wykreowania fabularnie zamkniętej całości i w miarę szczegółowego objaśnienia świata przedstawionego (dzięki czemu film swobodnie mógłby funkcjonować jako odrębne dzieło), zdarzyło im się dodać pojedyncze elementy zrozumiałe w zasadzie tylko dla tej osoby, która zapoznała się z książkami Kinga. Gdy Jake wchodzi do opuszczonego domu, na ścianie widać napis „All hail the Crimson King” wraz z symbolem, przy czym w ogóle nie zostaje wyjaśnione kim właściwie jest ów Karmazynowy Król. Teraz już wiem, bo po seansie sobie wygooglałam, ale ten przykład doskonale pokazuje jak bardzo twórcy sobie nie poradzili ze ściśnięciem 8 tomów cyklu w 90 stronach scenariusza. Rozbudowane uniwersum „Mrocznej wieży” uprościli najbardziej, jak się tylko dało, ale pewne „odpryski” z oryginału jednak do filmu trafiły. Najwyraźniej były na tyle istotne jeśli chodzi o konstrukcję świata, że po prostu nie dało się całkowicie ich wyrugować. W rezultacie powstało dziwne dzieło, przy oglądaniu którego widz dość dobrze się bawi (a przynajmniej ja tak miałam, głównie dzięki grze Matthew McConaugheya), większych luk fabularnych nie widzi, ale jednocześnie otrzymuje pobieżne informacje na temat świata, który jest mu prezentowany. Sztandarowym przykładem jest tu chociażby tytułowa wieża, która, jak przynajmniej można się domyślać, pełni tą samą funkcję, co Yggdrasil z mitologii nordyckiej lub jakiekolwiek inne Drzewo Kosmiczne. „Domyślać”, ponieważ w zasadzie jedyną informacją, jaką otrzymujemy w trakcie seansu, jest to, że zniszczenie wspomnianej budowli spowoduje inwazję demonów na ludzkie światy. Ale czym w zasadzie jest Mroczna Wieża? Przez kogo i kiedy została zbudowana? Co się w niej znajduje? Niestety, ale wygląda na to, że odbiorca filmu Nikolaja Arcela musi pozostać niezaspokojony.

matthew-mcconaughey-and-abbey-lee-in-the-dark-tower-2017-large-picture

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s