
Serial „Gry o Tron” to w zasadzie fenomen na tą samą skalę, co „Harry Potter” (mam na myśli zarówno książki, jak i ekranizacje). Choć w przypadku tego drugiego informacje o zakończeniu i losach postaci były o wiele lepiej strzeżone przez producentów oraz samą autorkę (robiono z tego istne top secret, z tego, co pamiętam), oba tytuły w równym stopniu rozpalały wyobraźnię fanów do czerwoności, prowokując niekończące się dyskusje, domysły, memy i teorie spiskowe. O „Grze o Tron” mówi się wszędzie, a finał kolejnego sezonu to wielkie wydarzenie. Słowo daję, w ciągu ostatnich dwóch dni co najmniej dwukrotnie słyszałam na ulicy muzykę z czołówki – raz graną przez jakiegoś człowieka na gitarze w metrze i raz, gdy przechodziłam obok knajpy, z której otwartych drzwi i okien dochodził słynny motyw muzyczny. Pewne kwestie aktorskie, zawołania i hasła, takie jak „Valar morghulis”, „Hodor” lub „Winter is coming”, stały się wręcz kultowe, a serial i jego bohaterowie okazują się czasem pretekstem do nawiązania kontaktu z obcymi nawet ludźmi. Przytrafiło mi się coś takiego ostatnio na zamku w Liwie, gdzie oglądałam galerię zdjęć zamków szkockich i powiedziałam do mego lubego, że sprawdzam, czy są obrazki obiektów, w których kręcono „Outlandera”. Na to nieoczekiwanie wyrwał się opiekun wystawy, młody mężczyzna, który poinformował nas, że przy jednym z tych zamków filmowano właśnie GoT, a konkretnie sceny uwięzienia Jaime’a 😉 .

Tak czy inaczej, nawet jak ktoś narzekał na scenariusz „Gry o Tron”, to i tak serial oglądał. Wiadomości z ostatnich paru dni potwierdzają, że finał 7 sezonu pobił rekordy oglądalności: wynik to około 16,5 mln widzów, biorąc pod uwagę zarówno samą premierę, jak i powtórki oraz platformy HBO GO i HBO NOW. Dodatkowo seans ostatniego odcinka sezonu wyświetlony został (za darmo!) w kinach sieci Helios. Sądzę, że to już świadczy o wyjątkowości tego tytułu. No bo rzadko kiedy jakiś serial ma zaszczyt być pokazanym przynajmniej w części na dużym ekranie. I to jeszcze w technologii IMAX (w 2015 r. zorganizowano takie seanse 4 sezonu w niektórych kinach w USA). Choć obserwować można obecnie jak wkraczamy w epokę platform internetowych typu Netflix i HBO GO, srebrny ekran w powszechnym wyobrażeniu wciąż pozostaje symbolem swego rodzaju nobilitacji. Jest to Kino przez duże K.

To już drugi sezon, nie mający podparcia w książce. Nie oszukujmy się, że Martin kiedykolwiek definitywnie zakończy powieść – wydawać by się mogło, że obecnie istotniejsza jest dla niego współpraca ze scenarzystami serialu. Opieszałość pisarza w tworzeniu historii („Taniec ze smokami” pisał chyba jakieś… 6 lat? Dla porównania: Cherezińska trzecią, całkiem dobrą zresztą, część cyklu „Odrodzone królestwo” wydała w rok po drugiej, a liczy ona ponad 1000 stron. Wymówki Martina są zatem nieracjonalne) sprawiła, że choć jego postacie narodziły się na papierze i w taki sposób przyciągnęły uwagę rzeszy fanów, a w konsekwencji też producentów ekranizacji, to ostatecznie większość z nich swój żywot zakończy pewnie na małym ekranie. Istnieje dość duże prawdopodobieństwo, że Martin całkowicie porzuci pisanie książki i jedyny finał, jaki będziemy znali, to ten z produkcji HBO. To chyba pierwszy taki przypadek w historii telewizji, gdy ekranizacja wyrasta z oryginalnego materiału źródłowego, ale w pewnym momencie zaczyna go „zasysać” (taki dobór słownictwa wydał mi się całkiem adekwatny 😉 ), ostatecznie sama się nim stając (brzmi dość upiornie, brrr). No bo w końcu to nie w sadze książkowej Tormund zaczął smalić cholewki do Brienne, czym rozpalił wyobraźnię wielkiej części fandomu 😉 (ciekawe, czy to Martinowi w końcu przyszedł do głowy pomysł połączenia tej dwójki, czy też może jakiemuś scenarzyście…) … Oczywiście nie każdy sposób rozwiązania wątków w serialu przypadł widzom do gustu. Wielu fanów wciąż ma żal o niewykorzystanie w ekranizacji choćby postaci Lady Stoneheart, która w książce dotychczas ledwie się pojawiła i miała duży potencjał, by stać się intrygującym graczem. Skrytykowany został też mocno wątek Dorne, a zwłaszcza Ellarii i Żmijowych Bękarcic (tak szczerze, to sama należę do tego grona), które wykreowane zostały z lekka żenująco. Sądzę jednak, że im mniejsze serial ma podparcie w materiale źródłowym (którego w pewnym momencie zaczęło brakować), tym bardziej musimy zacząć go traktować jako osobne dzieło, a nie jako po prostu ekranizację.

O ile wcześniejsze sezony były w mniejszym lub większym stopniu przegadane i pełne w zasadzie niepotrzebnych scen nagości oraz seksu (to HBO, więc w zasadzie nie ma sensu się temu dziwić), o tyle w siódmym twórcy postanowili ruszyć z kopyta. I to tak na pełnym gazie. Takiego zagęszczenia epickich bitew, walk i pojedynków nie widziałam chyba w żadnym innym serialu, ani filmie. Przyznaję się bez bicia – przy szarży Jaime’a na smoka oraz Daenerys obgryzałam paznokcie z przejęcia i pomimo przypuszczalnej głupoty niektórych scen (Dany lecąca prosto na skorpiona, którym celował w nią Bronn) muszę przyznać, że wiele z tych starć było… dobrych. A już na pewno mocno angażowały emocjonalnie, co o czymś jednak świadczy. Niestety, takie ich natężenie w zestawieniu z poprzednimi sezonami sprawia, że serial jest dość nierówny w odbiorze. Sprawia ponadto wrażenie, jakby reżyserzy i scenarzyści nagle się zorientowali, że został im jeszcze tylko jeden sezon do napisania, a wciąż mają mnóstwo pałętających się po scenie postaci. Zaczęli więc bez opamiętania i jakby w panice ciąć wątki i wyrzynać bohaterów, którzy, jak się przynajmniej mogło zdawać na końcu poprzedniego sezonu, mieli jeszcze coś do powiedzenia, ale jednocześnie mocno osłabli w stosunku do głównych graczy, czyli Cersei, Daenerys i Jona. I tak właśnie zginęła Olenna, która właściwie miała jeszcze środki potrzebne do działania. Ale wtedy ciach! Parę minut jednego z pierwszych odcinków i potężny niegdyś ród Tyrellów definitywnie upadł. Podobnie scenarzyści rozprawili się z Ellarią i Bękarcicami – wystarczyło wpakować je na statek Yary i nasłać na nie Eurona z flotą. No, a potem pozwolić Cersei na dokonanie z kolei jej zemsty. Za szybko, zbyt nagle. W 7 sezonie zarówno Wysogród, jak i Dorne zostały całkowicie starte z powierzchni ziemi praktycznie na samym początku, pojawiając się na krótko przy stole narad w Smoczej Skale, głównie po to, by na oczach widzów spotkać się z Dany i przysiąc jej swe posłuszeństwo.
Tym samym tytułowa gra o tron została mocno ograniczona do czterech wątków: po pierwsze, do dążeń Cersei do władzy absolutnej. O ile wcześniej ostry wizerunek tej bohaterki łagodziła jej miłość do swoich dzieci i troska o nie, o tyle w tym sezonie kobieta ta okazała się totalną zołzą, pozbawioną skrupułów władczynią, dla której tak naprawdę najważniejsza jest ona sama, a nie jej rodzina, pomimo pięknych słówek, jakimi ze wsparciem łez raczyła Tyriona podczas ich prywatnego spotkania. Nie dość, że po władzę sięgnęła od razu po samobójstwie Tommena, to jeszcze stwierdziła ostro, że syn „ją zdradził” (ciekawe czym niby…). Również jej uczucie do Jaime’a wydaje się powierzchowne – brata-kochanka kocha najwyraźniej tylko wtedy, gdy ten się z nią zgadza i pozostaje posłuszny jej rozkazom. Gdy zaś ten się buntuje, chcąc pozostać wierny dopiero co złożonej przysiędze (serio, dzięki temu jeszcze bardziej go polubiłam) – siostra otwarcie grozi mu śmiercią. Być może fanowska teoria o valonqarze (że jest nim nie Tyrion, a właśnie Jaime, jako ten młodszy z bliźniaków) jednak się ziści… Poza wysokich lotów wyrachowaniem, z Cersei wyszła ponadto podczas sezonu tak niezwykła głupota, że w sumie nie jestem już w stanie patrzeć na tę bohaterkę. Życzę jej powodzenia w samotnym starciu z armią trupów…
Po drugie: Winterfell oraz wewnętrzne przepychanki między Sansą a Aryą, która dopiero co powróciła do domu. Tu muszę zdecydowanie pochwalić sposób realizacji tego wątku – nie wiem nawet, czy nie najciekawszego z całego serialu. Znając obie siostry i ich relacje z pierwszego sezonu, a także obserwując ich zachowanie względem siebie nawzajem przez te parę najnowszych odcinków, łatwo było uwierzyć w możliwość zdrady – nawet po tak długiej rozłące całego starkowego rodzeństwa oraz przerażających doświadczeniach obu dziewczyn. Tymczasem nieoczekiwane zjednoczenie Starkówien i ich wspólny zwrot przeciwko knującemu Littlefingerowi pokazały przede wszystkim jak bardzo te dwie postacie się zmieniły. I że wszystko, co im się przydarzyło przez dotychczasowe 6 sezonów naprawdę miało sens. Sansa i Arya stały się na tyle dojrzałe, że udało się im przezwyciężyć wzajemne animozje i wspólnie unicestwić wroga, który z ukrycia i podstępnie zagrażał ich rodzinie. Pod tym względem są na pewno mądrzejszymi postaciami, niż taka Cersei.
Po trzecie i czwarte (gdyż te dwa wątki są w pewnym stopniu ze sobą powiązane): rozwijająca się relacja Jona z Daenerys, a także upadek Muru i inwazja nieumarłych na Siedem Królestw. Od kiedy tylko twórcy serialu dostali wolną rękę w kierowaniu fabułą i bohaterami, nie musząc się przejmować materiałem źródłowym, wydaje się, że zaczęli w dużym stopniu zmierzać ku realizacji pomysłów fandomowych. Bowiem teoria, że Jon to tak naprawdę dziecko Lyanny i Rhaegara (czyli słynne R + L = J), a także prawowity dziedzic Żelaznego Tronu nie jest niczym nowym. Narodziła się ona po raz pierwszy w Internecie, daaawno, dawno temu wśród fanów, a jej urzeczywistnienie w serialu nastąpiło dopiero teraz. Podobnie połączenie Jona i Dany w miłosną parę. Wydaje się być ono istnym spełnieniem fanowskich marzeń i teorii. Ta dwójka być może trochę była na siebie skazana, bo w końcu cały cykl to tak zwana Pieśń Lodu i Ognia. I co z tego, że kazirodztwo (ciotka i bratanek) – u Targaryenów to przecież nic nowego (no cóż, u Martina to w sumie nic nowego…). A tymczasem na Westeros maszeruje armia trupów z martwym smokiem na czele i w przyszłym sezonie raczej już tak romantycznie nie będzie.
P.S. – Scena, w której Theon nagle okazuje się facetem z jajami – bezcenna 😉 I ten jego uśmieszek, gdy kopniaki w krocze nie odnoszą skutku 😉 .