
Ciężar korony nie jest nowym tematem w kinematografii, zwłaszcza zachodniej. Natknęliśmy się na niego choćby przy okazji Netfliksowego „The Crown”, gdzie młodziutka Elżbieta II musi poświęcić wiele z prywatnego szczęścia, by stać się godną brytyjskiej korony i związanego z nią obowiązku. Związane ściśle z władzą, dramatyczne być, albo nie być pojawia się również w przypadku ekranizacji „Białej księżniczki”. Były już różne ujęcia tego tematu, jedne bardziej udane, inne zdecydowanie mniej. W przypadku „Powiernika królowej” (swoją drogą, nigdy nie zrozumiem tendencji polskiego dystrybutora do bezsensownej zmiany w tłumaczeniu anglojęzycznych tytułów) ma miejsce, niestety, to drugie. I widać to już po zwiastunie.

Wiktoria Hanowerska, do niedawna najdłużej panujący monarcha brytyjski (w 2015 r. jej rekord pobiła Elżbieta II), to w filmie kobieta stara, schorowana i znudzona długim życiem w złotej klatce. Wielkie przyjęcia i bankiety męczą ją, przesadnie rozrośnięty ceremoniał dworski irytuje, a czyhający na tron potomkowie niepokoją. Paradoksalnie (bo przecież otacza ją mnóstwo ludzi, w tym rodzina) czuje się również bardzo samotna. Ukochany mąż Albert zmarł wiele lat temu, ledwie wspomniany w filmie John Brown również, a syn Bertie odnosi się do niej wrogo i ze zniecierpliwieniem. Królowej wyraźnie brak przyjaznej duszy. I wtedy w jej życiu nagle pojawia się Abdul Karim – prosty, dobroduszny urzędnik więzienny z Indii, który do Anglii przyjechał tylko po to, by wziąć udział w jubileuszu rządów Wiktorii i jako „egzotyczny, wysoki Hindus” osobiście (aczkolwiek anonimowo) wręczyć jej prezent-pamiątkę ze swego ojczystego kraju. Oczywiście w trakcie wykonywania tej czynności nie wolno mu było spojrzeć jej w oczy. I oczywiście ten zakaz przypadkowo złamał, a królowa w tym dokładnie momencie straciła dla niego głowę. Wraz z wszelkim rozsądkiem. Dzięki przystojnemu Hindusowi władczyni odzyskuje radość życia i znowu zaczyna się czuć jak młoda, zakochana niegdyś dziewczyna. Oczywiście nie chodzi tu o banalny romans, a raczej o dziwną nieco, platoniczną miłość. Abdul dla Wiktorii nie jest sensu stricte kochankiem, a raczej bliskim przyjacielem i bratnią duszą, sposobem na wyciągnięcie starej kobiety z marazmu. Pomocą w wyrwaniu się na wolność – oczywiście w sensie psychicznym. Rzecz jasna królowa wydaje się być zazdrosna, gdy jej Munshi (tytuł, którym obdarzyła Hindusa, oznaczające nauczyciela lub duchowego przewodnika) w końcu przyznaje się, że ma żonę. Wątek ten, jak wspomniałam powyżej, nie zostaje jednak sprowadzony do banału, głównie z dwóch powodów. Po pierwsze, dzięki zabiegowi scenarzysty, który głównej bohaterce nie kazał zachowywać się jak urażona panienka, a zamiast tego skłonił ją, by wspaniałomyślnie zaprosiła rodzinę Abdula na swój dwór. Po drugie, dzięki grze Judi Dench. To właśnie ta aktorka stanowi najjaśniejszą gwiazdę całej obsady – czemu w zasadzie trudno się dziwić, patrząc na filmografię i doświadczenie tej aktorki. To ona pięknie odmalowała całe życie uczuciowe i skomplikowany charakter królowej Wiktorii.
Niestety, Judi Dench to w zasadzie jedyna zaleta tego filmu. Reszta bohaterów została przerysowana lub mocno uproszczona. Sztandarowy przykład stanowi tutaj Abdul. Jeśli przyjrzymy mu się dokładnie, zobaczymy, że nasz przystojny Hindus nie posiada ANI JEDNEJ wady. Jest ekstremalnie życzliwym i uprzejmym optymistą z sercem na dłoni. Tak miłym, słodkim i uroczym, że aż mdłym. Ciekawszy od niego i bardziej niejednoznaczny wydaje się Mohammed – maruda i katastrofista, ale honorowy, nie dający się przekupić nawet w obliczu choroby i śmierci. Zestawiwszy natomiast Abdula ze skrajnie negatywną rodziną i dworem Wiktorii (zwłaszcza Bertie pełni tutaj rolę czarnego charakteru), odnieść można wrażenie, że „Powiernik królowej” to trochę ukryty manifest polityczny (a za uwikłaniem kinematografii w JAKĄKOLWIEK politykę generalnie nie przepadam, choć zdaję sobie sprawę, że jest to raczej nieuniknione). Oczywiście akty rasizmu i nietolerancji jak najbardziej miały miejsce w Windsorze, a Anglicy całkiem mocno narozrabiali w zajętych przez siebie Indiach, temu zaprzeczyć nie sposób. Film jednak w dużym stopniu przekłamuje rzeczywistość, prezentując ją w czarno-białych barwach.
Zacznijmy może od faktu, że z przekazów możemy się dowiedzieć, iż prawdziwy Abdul wcale nie chciał zostawać w Anglii na dłużej. Do zmiany zdania skłoniły go dopiero gorące prośby królowej wraz z obietnicami kolejnych zaszczytów. Bywał też kapryśnym, aroganckim i pysznym człowiekiem, gardzącym innymi Hindusami, którzy na dworze angielskim pracowali jako służba. Czyli zachowywał się trochę na zasadzie: zapomniał wół, jak cielęciem był. Poza tym, jeśli spojrzymy na całe życie Wiktorii, stwierdzimy, że Abdula Karima tak naprawdę… nie można uznać za nikogo wyjątkowego. Gdy zmarł Albert, królowa, która nie widziała poza nim świata, długo nie mogła się pozbierać. Do końca życia chodziła ubrana w czerń, by wyrazić swoją żałobę za mężem. W pewnym momencie jej powiernikiem i najbliższym przyjacielem stał się John Brown – prosty chłop szkocki, przez długi czas pracujący jako koniuszy u księcia małżonka. W filmie człowiek ten zostaje ledwie wspomniany, a żywe zainteresowanie Wiktorii Szkocją w niektórych scenach tak naprawdę nie zostaje w ogóle wytłumaczone widzowi, który nie zna kontekstu. Tymczasem po przestudiowaniu historii tej relacji, Abdul Karim okazuje się być kontynuatorem, bądź swoistym spadkobiercą zmarłego Johna Browna. Królowa zachowywała się w stosunku do nich dwóch identycznie: broniła, słała czułe słówka (na tyle czułe, że wśród ludzi na dworze krążyły pieprzne historie i plotki), wywyższała, obsypywała zaszczytami, wielbiła, dostawała obsesji na punkcie wszystkiego, co było z nimi związane kulturowo (stąd właśnie fascynacja Szkocją, bądź nauką języka urdu). Wydała nawet polecenie, by do grobu złożyć ją razem z togą Alberta i puklem włosów Johna. Nie zastosowała tego samego względem Abdula tylko dlatego, że to ona wcześniej odeszła na tamten świat.
Takie informacje całą historię stawiają w zupełnie innym świetle. Nie tylko odbrązawiają Karima, który w rzeczywistości był osobą mocno kontrowersyjną, ale także usprawiedliwiają nieco postępowanie królewskiej rodziny – przerażonej ogromnym wpływem takiego człowieka na politykę państwa i jednocześnie zazdrosnej o uczucia Wiktorii. Królowa bowiem, szczodrze i w zapamiętaniu obdarzająca łaskami oraz uwagą Johna lub Abdula, mogła w o wiele mniejszym stopniu dbać o własne dzieci. Takie ujęcie rzuciłoby również lepsze światło na psychikę monarchini – kobiety samotnej w tłumie, przytłoczonej obowiązkami, zawstydzonej brakami we własnym wykształceniu i w związku z tym szukającej oparcia w ludziach niższych stanem. Niestety, reżyser Stephen Frears prezentuje nam mocno uproszczony obraz świata, gdzie jedni są jednoznacznie dobrzy, a drudzy nieskończenie nikczemni. Nie ma tu odcieni szarości, a dodatkowo (prawie) pominięcie w fabule wątku Johna Browna (również przecież powiernika Wiktorii) sprawia, że konkretnie to Abdul Karim – muzułmanin – wyrasta na wybawiciela angielskiej królowej i cesarzowej Indii. Dobrze chociaż, że reżyser wraz ze scenarzystą mieli tyle przyzwoitości i poczucia humoru, by na samym początku seansu wyświetlić napis: „film oparty na prawdziwych wydarzeniach… w większości” 😉 .