
W ostatnim czasie Hollywood charakteryzuje pewna wtórność, objawiająca się w postmodernistycznym wykorzystaniu starych i popularnych historii, by opowiedzieć je od nowa lub stworzyć wątpliwej jakości sequele i prequele. W związku z tym powstają kolejne części „Piratów z Karaibów”, „Indiany Jonesa” i „Gwiezdnych Wojen”, a nawet „Kręgu”, który miał już przecież wcześniej swoją wersję zarówno oryginalnie japońską, jak i amerykańską z Naomi Watts. Dodatkowo na wielki ekran, w wersji aktorskiej przeniesiono tak stare klasyki, jak „Ghost in the Shell”. Cały trend znamionuje całkowity brak nowych pomysłów w Fabryce Snów na efektywne przyciągnięcie widzów do kina, a co za tym idzie: zwrócenie się ku już dawno temu utworzonym fandomom i żerowanie na ich uczuciu nostalgii do danego tytułu. Fan oczywiście tak czy inaczej pójdzie na seans i da twórcom zarobić, ale przy okazji zjedzie ową „nowość” z góry do dołu, bo „nie taka, jak trzeba”, bo pierwsza część/oryginał lepsza/lepszy, bo profanacja klasyka etc. Nastroje takie to standard (wystarczy spojrzeć na forum Filmwebu…) i wynikają one raczej z przywiązania do własnych, ciepłych wspomnień dotyczących oryginału, oglądanego przez nas w młodości lub dzieciństwie, niż z rzeczywistej jakości najnowszego produktu. I choć wiele było obaw (w tym tych wspomnianych wyżej) odnośnie sequela filmu Ridleya Scotta, a angażowanie do niego starego i schorowanego Harrisona Forda wydawało się absurdem (cóż, nadal uważam to za chybiony pomysł, zwłaszcza w przypadku kolejnych odsłon „Indiany Jonesa”…), to muszę przyznać, że „Blade Runner 2049″… zachwyca. Denis Villeneuve udowadnia, że nawet „wymuszony” chęcią zysku sequel wcale nie musi profanować oryginału i być jakościowo zły.
Wbrew temu, co można by sądzić o filmie na podstawie zwiastuna, mającego rzecz jasna trikami zachęcić do pójścia na seans, to nie Harrison Ford wespół z Ryanem Goslingiem jest tutaj głównym bohaterem, tylko stricte ten drugi. Rick Deckard pojawia się prawie na samym końcu i spotkanie go jest raptem jednym z wielu „przystanków” na drodze K’a do odkrywania własnego „ja”. „Blade Runner 2049” stawia bowiem pytania o istotę i granice człowieczeństwa: gdzie się ono kończy, a gdzie zaczyna? Co właściwie sprawia, że można kogoś zdefiniować jako człowieka? Pytanie o tyle ważne, że maszyny odgrywają coraz większą rolę w naszym życiu, a dzięki zaawansowanej technologii być może w niedalekiej przyszłości staną się nieodróżnialne na pierwszy rzut oka od ludzi. Oczywiście kwestia ta nie jest niczym nowym w popkulturze. Do tej pory podniesiono ją nie tylko w „Łowcy androidów” Ridleya Scotta, ale również w takich dziełach, jak świetny „Człowiek przyszłości” ze świętej pamięci Robinem Williamsem w roli głównej, „Ja, robot”, „A.I. Sztuczna Inteligencja”, czy też nowsze „Westworld” i nawet nasz swojski, polski „Wiedźmin” – raczej wyjątek wśród dzieł traktujących o przyszłości, gdyż tu, zamiast futurystycznej maszyny, mamy zmutowanego zabójcę potworów, rzekomo pozbawionego uczuć. Widać zatem, że pytanie o granice i definicję człowieczeństwa, wraz z ściśle wiążącymi się z nim kwestiami moralnymi, trapi ludzkość już od pewnego czasu, czemu daje ona upust w swej twórczości.
K to replikant-policjant (czy też android-policjant, jak chciałby polski dystrybutor pierwszego „Blade Runnera”), stworzony, a nie urodzony, pogodzony ze swoją podrzędną rolą w społeczeństwie. Jego życie diametralnie zmienia się, gdy podczas wykonywania misji (polegającej na likwidacji starych, zbuntowanych modeli) odkrywa sekret, mogący doprowadzić do istnej rewolucji: grób, a w nim kości replikantki, która… była w ciąży. Brzmi prosto, ale to znalezisko sprawia, że K zaczyna zadawać pytania: czy to znaczy, że replikanci mogą się rozmnażać? Czy to czyni ich równymi ludziom? Czy bycie urodzonym oznacza, że ma się ową nieokreśloną „duszę”? Co się w ogóle stało z dzieckiem zmarłej replikantki? Stopniowo K (a my wraz z nim) zaczyna wierzyć, że to on nim właśnie jest. Zanim jednak prawda wyjdzie na jaw, bohater odkryje własną podmiotowość i doświadczy całej karuzeli emocji, nie przystającej (według definicji człowieczeństwa, obowiązującej w prezentowanym uniwersum) do rzekomo bezdusznego androida. Ryan Gosling, do którego jakiś czas temu przylgnęła etykietka „grającego w romansach, pięknego chłopca”, wspaniale ukazał samotność, zagubienie i tęsknotę za miłością, odczuwane przez K’a. Pokazał tym samym, że nie jest aktorem jednego typu roli. K oraz Joi, nie posiadająca materialnego ciała, są bardziej ludzcy od niejednego człowieka. No bo czy autentycznego uczucia strachu przed byciem unicestwioną nie można za takie uznać? Dwójka ta to, w moim osobistym przekonaniu, jeden z najpiękniejszych przykładów miłości w popkulturze.
Równie interesującą postacią jest znajdująca się po drugiej stronie barykady Luv – replikantka reprezentująca głównego twórcę nowych androidów, Wallace’a. Czy jest tak bezwolnym narzędziem, jakim pozornie wydaje się być? Raczej nie. Posiada wolną wolę, a także mocną osobowość. Na pewno między nią, a jej panem istnieje niejednoznaczna więź. Kobieta powtarza jego gesty (dźgnięcie ofiary nożem, a następnie ucałowanie jej w usta), robi wszystko, by być jego „najlepszym aniołem”. Otrzymała również indywidualne imię, a więc w pewien sposób została upodmiotowiona. Nie postępuje jednak zgodnie z polityką i zaleceniami Wallace’a (morduje porucznik Joshi, mówi, że skłamie swojemu panu. Wyraźnie manifestuje swoją wolną wolę). Co jednak najważniejsze, płacze, gdy ten zabija nowo stworzoną replikantkę. Za czym te łzy? Za wolnością? Czy też może z żalu?
„Blade Runner 2049” to w moim osobistym przekonaniu film świetny, a Denis Villeneuve definitywnie wyszedł ze starcia z legendą zwycięsko, co bywa raczej nie lada wyzwaniem, wymagającym ogromnych umiejętności. Na przekór trendowi niezjadliwego odgrzewania starych kotletów nakręcił film, który nie dość, że stanowi udany sequel i w żaden sposób nie „hańbi” oryginału – Hans Zimmer umiejętnie odwzorowuje muzykę Vangelisa, a Los Angeles przyszłości jest tak mroczne i „brudne”, jak być powinno – to jeszcze na dodatek ma własną, niebanalną tożsamość. Prowokuje również widza do zadania sobie bardzo trudnego pytania: co definiuje nas, jako ludzi?
1 Comment