
„Ptaki śpiewają w Kigali” to film poświęcony bardzo trudnemu tematowi, jakim jest ludobójstwo w Rwandzie w 1994 r. Tak by się przynajmniej mogło wydawać. Reklamowany jako ostatnie, wspólne dzieło małżeństwa Krauze, dotyczy bowiem przede wszystkim traumy po takiej masakrze, a konflikt między Hutu i Tutsi stanowi zaledwie tło (bardzo powolnej) akcji. W konsekwencji około 2/3 akcji filmu toczy się w Polsce lat ’90, co najmniej rok lub dwa po wydarzeniach w Rwandzie. To z kolei sprawia, że widz, spodziewający się drugiego „Wołynia” lub „Hotelu Rwanda”, może poczuć się trochę niemile zaskoczony. Tak, niestety, było na „moim” seansie, gdzie całkiem sporo ludzi zaczęło w trakcie filmu po prostu wychodzić z sali.
Głównymi bohaterkami dzieła małżeństwa Krauze są Anna i Claudine – dwie kobiety o różnym pochodzeniu, ale nierozerwalnie związane ze sobą w następstwie dramatycznych wydarzeń. Pierwsza z nich to polska ornitolog, prowadząca w Afryce badania nad sępami. Druga – wywodząca się z Tutsich córka naukowca Jean Paula, współpracownika i kolegi Anny. Jedyna ocalała z rodziny, uratowana i wywieziona do Polski właśnie przez polską naukowiec. Obie bohaterki przeżywają silną traumę z powodu swoich makabrycznych doświadczeń w Rwandzie. Claudine nie umie odnaleźć się w ośrodku dla uchodźców, parokrotnie próbuje popełnić samobójstwo. W wyniku swojego zachowania trafia na powrót pod opiekę Anny, która sama nie potrafi poradzić sobie z własnym życiem – porzuca pracę naukową i poświęca się porządkowaniu zbiorów umierającego ojca. I tak właśnie ślepy prowadzi kulawego. Relacja między obiema paniami jest trudna i pełna animozji, ale o właściwej naturze tychże dowiadujemy się dopiero pod sam koniec filmu. Oczywiście nie zostaje to wyłożone jak kawa na ławę. Krauze lubują się w niedopowiedzeniach i zmuszaniu widza do wytężenia umysłu oraz wyobraźni.
„Ptaki śpiewają w Kigali” to nie jest tak naprawdę zły film. Serio. Nie uświadczymy tu złego aktorstwa, ani brzydkich zdjęć, wręcz przeciwnie. Jowita Budnik oraz Eliane Umuhire sprawują się znakomicie i moim zdaniem zasłużenie otrzymały ex aequo nagrodę dla najlepszej aktorki na 42. Festiwalu Filmowym w Gdyni oraz na Festiwalu w Karlovych Varach. Nie jest łatwo zagrać przekonująco traumę lub żałobę, a one temu zadaniu podołały. Dodatkowym „smaczkiem” jest fakt, że jako dziecko Umuhire osobiście przeżyła ludobójstwo w Rwandzie, w związku z czym możemy obserwować u tej aktorki autentyczne, pochodzące ze wspomnień uczucia i emocje. Podobnie piękne bywają niektóre z ujęć. Mój szczególny zachwyt wzbudziła scena, w której Claudine przechadza się pomiędzy zawalonymi odzieżą ławami, a ze ściany spogląda na otoczenie figura Matki Boskiej. Bardzo, ale to bardzo wymowne. Tu jednak zaczynają się już problemy filmu, który (jeśli miałabym go do czegoś przyrównać) przypomina nieco przesoloną zupę. Miało być smacznie, a wyszło średnio. Krauze weszli w posiadanie najlepszej jakości „składników”, ale tak bardzo chcieli być artystyczni w swoim dziele, że przesadzili z „przyprawami”.
Święta zasada filmoznawów i filmowców mówi, że jak widz (a przynajmniej większość z nich) się na seansie nudzi, a los bohaterów jest im obojętny, to film jest zwyczajnie do bani. W dziele małżeństwa Krauze zastosowano bardzo rozbudowaną symbolikę ptaka: mamy tu padlinożerne uosobienie śmierci (sęp, ewentualnie wypchana sowa, która straszy Claudine po nocach w jej pokoju w Polsce), a także zwiastuny nadziei i odrodzenia, które w obliczu tak wielkiej tragedii zaniemówiły, ale pod koniec filmu jednak powróciły. Taki wniosek możemy przynajmniej wysnuć (bo, jak już wspominałam, Krauze kochają niedopowiedzenia) przy ostatniej scenie, gdy przebywająca już w Polsce Anna dostaje paczkę z kasetą magnetofonową. Warto zwrócić przy okazji uwagę na fakt, że bohaterka w tamtym momencie zajmuje się innym ptakiem, umieszczonym w klatce, która wcześniej została nam pokazana jako opuszczona (!). Film zatem kończy się raczej pozytywnie, a my możemy być pewni, że obie kobiety mniej więcej poradziły sobie z traumą i skierowaniem życia na właściwe tory. Problem jednak w tym, że wspomniana wyżej symbolika momentami jest wręcz wpychana widzowi w gardło. Krauze raczą nas BARDZO długimi ujęciami sępów żerujących na antylopie lub stad ptaków krzyczących na niebie. Często też kamera skupia się na jakimś pozornie nieważnym detalu otoczenia (na przykład na martwej musze lub szczeniakach w formalinie…), a rozmowa między postaciami dobiega do nas zza kadru. Montaż nietypowy i byłby nawet ciekawym eksperymentem, gdyby nie przesadna długość powyższych scen, bardzo często drastycznych, nieprzyjemnych w odbiorze lub nawet obrzydliwych. Te paręnaście sekund więcej, wielokrotnie serwowanych w trakcie filmu, sprawia, że widz stopniowo zaczyna się niecierpliwić i nudzić, a nawet odczuwać zażenowanie – trudno, żeby tak nie było w sytuacji, gdy jest się zmuszonym lub zmuszoną do obserwacji sępa wpychającego głowę do… odbytu antylopy. A tego typu uczucia raczej nie sprzyjają rzetelnej refleksji nad śmiercią, nienawiścią i ludzkim okrucieństwem.
„Ptaki śpiewają w Kigali” to trochę film z niewykorzystanym potencjałem. Mógł naprawdę przepięknie opowiedzieć o odzyskiwaniu sensu życia przez dwie różne kobiety (podobno postać Anny początkowo miała być mężczyzną. Moim zdaniem to dobrze, że Krauze zadecydowali jednak inaczej i skonfrontowali dwie żeńskie postacie. Dzięki temu relacja między nimi jest specyficzna) po doświadczeniu ogromnej tragedii, jaką jest ludobójstwo. Niestety, udało się to tylko częściowo. Jak to się mówi: diabeł tkwi w szczegółach. To właśnie one popsuły ogólny odbiór filmu, podzielonego na dwie nierówne części – jedną, dziejącą się fabularnie w Polsce i zdecydowanie dominującą czasowo, a drugą w Kigali. Ta mająca miejsce w Afryce wydaje się mimo wszystko ciekawsza, być może dlatego, że po prostu lepiej koresponduje z tematem ludobójstwa w Rwandzie. Sceny takie, jak ta ze stosami ubrań lub z odwiedzinami Claudine w jej byłym domu są bardziej wymowne i lepiej zapadają w pamięć, niż przeżywanie przez bohaterki traumy w odległej, pochodzącej jakby z innej bajki Polsce.