
Potrzeba było nurtu kina niezależnego, by w polskiej kinematografii wreszcie powstał film science fiction. Nie oszukujmy się bowiem: horrory, sci-fi i fantasy to gatunki, które zwyczajnie leżą u nas odłogiem, ustępując miejsca najczęściej komediom (przeważnie romantycznym…), niskiej jakości dziełom biograficznym*, obyczajowym lub historycznym (chociaż i tu przeważa raczej tematyka II wojny światowej, a inne okresy są dosyć zaniedbane). Ja, jako powód takiego stanu rzeczy, podałabym raczej brak swoistej tradycji tego rodzaju filmów w naszej rodzimej kinematografii (serio, to, że omawiane science fiction zostało wyreżyserowane przez jednego z głównych reprezentantów polskiego kina offowego, naprawdę wiele mówi…), niż ograniczenia finansowe. „Człowiek z magicznym pudełkiem” udowadnia bowiem, że można zrobić całkiem dobre, klimatyczne sci-fi bez ogromnych nakładów finansowych w stylu „Blade Runnera 2049”, choć, oczywiście, nie możemy się spodziewać takich fajerwerków, jak w przypadku najnowszego dzieła Denisa Villeneuve’a.
Warszawa 2030 roku. Adam dopływa łódką do brzegu Wisły, nie pamiętając jednak kim jest i co się z nim wcześniej działo. Dziwny człowiek pomaga mu znaleźć mieszkanie, a także zatrudnienie jako sprzątacz w korporacji. Tam poznaje piękną, bezczelną i pyskatą Gorię, w której szaleńczo się zakochuje. Jednocześnie w swoim mieszkaniu, na pawlaczu, znajduje tajemnicze radio, z którego czasami wydobywa się dziwny głos, zdolny zahipnotyzować i przenieść w czasie do 1952 r. Gdy w pewnym momencie Adam na bardzo długi czas traci świadomość, Goria, która dopiero po pewnym czasie odwzajemniła uczucie chłopaka, rusza w przeszłość, aby ukochanego przywrócić do rzeczywistości. No dobrze, ale której rzeczywistości?

Tytuł filmu to raczej zmyłka, gdyż owo „magiczne pudełko” nie jest w zasadzie najważniejszym artefaktem w całej historii (czyli nie jest to coś w rodzaju dobrze znanego nam samochodu z „Powrotu do przyszłości” 😉 ). Można je bez problemu zniszczyć i zastąpić innym modelem, co mamy okazję zobaczyć w jednej ze scen. Kluczem jest tu przede wszystkim… kamienica, w której mieszka Adam. To ona zagina czasoprzestrzeń, stanowi swoiste wrota między światami, a używane przez bohaterów radio służy głównie do tego, by wprowadzić się w hipnozę i ulec krążącym po domu falom. Uczynienie z kamienicy jednym z bohaterów tak naprawdę nie udałoby się, gdyby Bodo Kox na miejsce akcji wybrał inną lokalizację. Słynna wśród przewodników warszawskich (a tak się składa, że nim jestem, tak więc od razu rozpoznałam na ekranie tę charakterystyczną klatkę schodową) kamienica przy Kłopotowskiego 38 (tak właściwie, to ma podwójny adres, bo jeszcze Targowa 57) na warszawskiej Pradze jest obskurna, zaniedbana i mroczna, ale dzięki zachowanym, secesyjnym zdobieniom jednocześnie niepozbawiona uroku i tajemnicy. Perfekcyjne i bardzo naturalne miejsce na historię o podróży w czasie i „dziwnych” rzeczach, przytrafiających się bohaterom. Aż chce się myszkować po nim wraz z Adamem i wyciągać z pawlaczy lub szaf różne przedmioty.

Klimat to bowiem najmocniejsza strona dzieła Bodo Koxa. No, może jeszcze poza postacią Bernarda. Sebastian Stankiewicz to aktor niezbyt popularny, ale na tyle zdolny, że charakterystyczne w zasadzie dla całego filmu poczucie „dziwności” (w sensie pozytywnym) nie opuszczało mnie przez większość czasu jego obecności na ekranie. To bohater tak bardzo absurdalny, że automatycznie przyciąga uwagę i nie puszcza jej aż do końca. Wracając jednak do klimatu… Tak szczerze mówiąc, gdyby nie on, wątek miłości między głównymi bohaterami mógłby się okazać dość mocno płaski. Nie powiedziałabym, że romans jest tutaj najważniejszy (choć tak może wynikać ze streszczeń i opisów filmu). Stanowi raczej swoisty pretekst do zestawienia przyszłości z przeszłością – Warszawy z roku 2030 z tą z 1952. Jest siłą napędową tego porównania.

Jaka jest zatem Warszawa 2030 roku? Pełna przykładów nowoczesnej, bardziej od naszej rozwiniętej technologii, rzecz jasna, ale jednocześnie brudna, szara i ponura. Zagrożona atakami terrorystycznymi, inwigilacją ze strony państwa i dyktatorskimi rządami – bardzo wymowna jest scena nie tylko walącego się wieżowca (przypuszczam, że to raczej świadoma kalka słynnego ujęcia z „Fight Club”), ale też kontroli podróżnych, schodzących do metra. Brzmi to wszystko znajomo? Wydarzenia oraz ogólny klimat w Warszawie 2030 roku są analogiczne nie tyle do naszego obecnego 2017 r. (choć, oczywiście, można znaleźć trochę podobieństw), ile właśnie do 1952 – okresu najgłębszego stalinizmu w Polsce. Przyszłość w interpretacji Bodo Koxa nie wygląda zatem optymistycznie. Najlepiej podsumowuje to przekorne hasło, w jednej ze scen wysprejowane na ścianie przez deskorolkarzy – „Lepsze jutro było wczoraj”. A jedynym promyczkiem nadziei w tym całym mroku jest głębokie uczucie łączące dwójkę ludzi.

* Miało być jedno zdanie, a ostatecznie rozrosło się do rozmiarów akapitu, tak więc wrzucam to na sam koniec recenzji, opatrzone gwiazdką… Być może kiedyś pokonam to uprzedzenie i zostanę miło zaskoczona, ale po zobaczeniu plakatu filmu o życiu Maksymiliana Kolbego automatycznie odczułam niechęć. Wynikającą najprawdopodobniej z wcześniejszych doświadczeń i faktu, że ostatnimi czasy jak już w Polsce robimy film biograficzny, to jest on na jedno kopyto, z wyidealizowanym bohaterem (duchownym lub innym „bohaterem narodu”). Do samego Kolbego, rzecz jasna, nic nie mam, chodzi po prostu o tendencję do kręcenia filmów o posągach, a nie żywych ludziach. Do tego dochodzi fakt, że w „Dwóch koronach” występuje zarówno Cezary Pazura, jak i Dominika Figurska – skondensowana obecność tych dwóch aktorów, niestety, może świadczyć o tym, jak bardzo dewocyjnie nastawiony może to być film (Pazura mniej, ale Figurska to jednak pani o dość skrajnie prawicowych poglądach). A czegoś takiego w kinematografii zwyczajnie nie lubię. Plus, właśnie się dowiedziałam, że pojawia się tam również Tomasz Terlikowski, więc… no właśnie… wszystko właściwie jest jasne…
** Autorem zamieszczonych w recenzji zdjęć jest rzecz jasna Bartosz Mrozowski.
1 Comment