
W ostatnim tygodniu zbiorową świadomość rozpalała tylko jedna rzecz: kontynuacja przebojowego serialu Netflixa, czyli „Stranger Things”. Popularny serwis wstrzelił się idealnie (oczywiście nie dajmy się oszukać, zabieg był celowy 😉 ), premierę 2 sezonu ustanawiając na parę dni przed Halloween. W rezultacie nawet osoby nie obchodzące tego święta (czyli całkiem spory procent Polaków) rzuciły się do maratonu odcinków i miały okazję wczuć się w klimat strachów, duchów, potworów i wszelkiej maści upiorów. Co więcej, nawet osoby generalnie nie przepadające za horrorami, sci-fi i tego typu filmami zdołały cały nowy sezon połknąć w nieprzyzwoicie krótkim czasie, a potem jeszcze rozprawiać z zachwytem na jego temat (pozdrawiam moją kochaną siostrę 😉 ). No właśnie, co sprawia, że „Stranger Things” budzi aż takie emocje?
No bo, nie ukrywajmy, serial po prostu opowiada o grupie dzieciaków z małego miasteczka, próbujących pokonać potwora z innego wymiaru. Mamy i złych naukowców ze złowrogiego laboratorium, i dziewczynkę ze zdolnościami nadprzyrodzonymi, na której przeprowadzano nikczemne eksperymenty, i pierwsze, szkolne miłości… Nie ma w tym wszystkim w zasadzie nic odkrywczego. To już było. Serial Netflixa przypominałby prostą mieszankę starych horrorów z filmami spod znaku „american high school”, gdyby nie… specyficzny klimat. A ten zbudowany został poprzez częste i gęste nawiązania do popkultury lat ’80 XX wieku. Sprytne zagranie, no bo komu z nas łezka się w oku nie kręci, gdy słyszy o „Pogromcach duchów”, „Dungeons & Dragons” lub pierwszym „Terminatorze”? Toż dla ogromnej rzeszy widzów tytuły te są synonimem dzieciństwa lub młodości! Nawet czołówka każdego z odcinków została graficznie i muzycznie zrobiona tak, by widz miał jak największe skojarzenia z TYMI konkretnymi latami. Bracia Duffer postanowili niecnie wykorzystać nostalgię widzów za dawnymi czasami i na tym właśnie uczuciu zbudowali sukces swojego serialu. Gdyby nie ono, „Stranger Things” prawdopodobnie nie wzbudziłoby aż takiego zainteresowania. Wykreowanie głównych bohaterów na nerdów okazało się zatem strzałem w dziesiątkę, podobnie jak poprowadzenie pozostałych postaci tak, by nie wpadły w szablonowość. A przynajmniej nie za bardzo. Tacy na przykład Nancy i Steve, choć z początku wiele wskazywało na to, że grożą im typowo „high school’owe” role (on – popularny w szkole koszykarz i lowelas, ona – niepopularna, szara myszka, ulegająca jego urokowi), koniec końców jako bohaterowie wykazali sporo głębi i dojrzałości.
No, ale to pierwszy sezon. Drugi, niestety, lekko mnie rozczarował, choć, podobnie jak wiele innych osób, łyknęłam 9 odcinków w krótkim czasie, nie potrafiąc odejść od monitora. Kontynuacja okazała się dość wtórna, choć ogólnie rzecz biorąc spójna fabularnie z poprzednią częścią – ostatnie parę minut pierwszego sezonu wyraźnie dało nam do zrozumienia, z jakiego rodzaju niebezpieczeństwami nasi bohaterowie się zmierzą. Problemem okazały się przede wszystkim postacie – zarówno stare, jak i nowe – a raczej średni sposób na ich poprowadzenie i rozwój. Zacznijmy od Willa, który niezmiennie pełni funkcję naczelnej ofiary tego serialu. W zasadzie o jego charakterze wiemy najmniej, gdyż w pierwszym sezonie był nieobecny (co, tak po prawdzie, wydawało się znacznie bardziej straszne), a w drugim z kolei przez większość czasu jest opętany i nie ma z nim większego kontaktu. Szkoda mi dzieciaka, bo jego postać jest płaska, w obu sezonach sprowadza się głównie do roli katalizatora wydarzeń. On nie podejmuje decyzji, nie działa. On po prostu jest i tyle. To inni działają z jego powodu. W tym Joyce, która nie potrafi wyjść z roli nadopiekuńczej matki. Jasne, w pierwszym sezonie jej zachowanie jest jak najbardziej uzasadnione, w drugim jednak zaczyna być już nieco irytujące. Chciałoby się już wreszcie poznać tę bohaterkę z innej strony, niż dotychczas.
O niektórych innych postaciach z pierwszego sezonu tak jakby zapomniano lub nie za bardzo wiedziano, co z nimi począć. Chodzi mi przede wszystkim o Nancy, Jonathana i Steve’a, którzy przez sporą część czasu kręcą się na ekranie trochę bez sensu. Owszem, fajnie, że nie porzucono całkowicie wątku Barb. Bardzo dobrze, że postanowiono go ostatecznie domknąć. Sęk jednak w tym, że nasze nerdowskie chłopaki (wraz z Hopperem i Joyce) sobie, a miłosny trójkącik licealny sobie. Pomijając krótką wizytę w laboratorium i działania mające na celu jego zamknięcie, Nancy i jej dwaj adoratorzy przez jakieś 2/3 sezonu nie zdają sobie w ogóle sprawy, że w Hawkins znowu dzieje się coś poważnego (i to właśnie pomimo zobaczenia na własne oczy otwartego przejścia do Upside Down!). Do głównej akcji włączają się dość późno, przy czym tak naprawdę nie są niezbędni i równie dobrze w ogóle mogliby się w tym sezonie nie pojawić. Ok, może oprócz Steve’a. Steve koniec końców stworzył z Dustinem duet idealny 😉 .

Kolejną pomyłką braci Duffer są nowe postacie: Max i Billy. Sytuacja podobna trochę do tej z Nancy i Jonathanem – nie wiadomo właściwie po co i dlaczego. Na początku wszystko wydawało się piękne: tajemnicze rodzeństwo przybywa do Hawkins i NA PEWNO ich relacja skrywa jakiś mroczny sekret (serio, byłam co do tego przekonana!). Niestety, im dalej w fabułę, tym bardziej powietrze schodziło z balonika, a bohaterowie ci okazywali się coraz bardziej bezużyteczni. Max koniec końców z „cool dziewczyny”, która jeździ na deskorolce i ogrywa chłopaków na automatach, przerodziła się w przysłowiowe piąte koło u wozu. Jej obecność zaczęła służyć głównie podgrzewaniu sztampowej rywalizacji między Dustinem a Lucasem. Na dodatek wybrała w końcu tego drugiego. Nie wiem jak to możliwe, skoro między tymi dwiema postaciami nie ma żadnej chemii. Absolutnie żadnej. Mam tylko nadzieję, że Nancy miała rację mówiąc, że dziewczęta w tym wieku nie są zbyt mądre, ale później się to zmienia.
No i w końcu Jedenastka. Ukrywana przez większość czasu przez Hoppera (swoją drogą, ich ojcowsko-córkowa relacja jest świetnie zbudowana) w domku na odludziu, ostatecznie się zbuntowała i samowolnie postanowiła odwiedzić nigdy wcześniej niewidzianą matkę. I wszystko byłoby ok (bo postać ta potrzebowała jednak, by trochę domknąć wątek jej przeszłości), gdyby nie nieszczęsna wyprawa do Chicago w celu odnalezienia zaginionej „siostry”. Był to odcinek tak bardzo nie pasujący konwencją do całej reszty i wepchnięty w tak niedogodnym dla akcji momencie (prawdopodobnie chodziło o to, by przedłużyć rozłąkę Jedenastki i Mike’a, chociaż też w zasadzie nie wiem po co), że ja całego wątku o wyklętej, mściwej młodzieży z nadnaturalnymi zdolnościami zwyczajnie nie kupuję. I z tego, co widzę w Internecie: nie jestem w tym poglądzie odosobniona. Urok serialu braci Duffer polegał w dużej mierze na małomiasteczkowości świata przedstawionego. W momencie, gdy akcja przeniosła się do wielkiego miasta, konwencja została zwyczajnie złamana. „Stranger Things” opowiada o dzieciakach z małego Hawkins, walczących z potworem z innego wymiaru, a nie o młodych i gniewnych wyrzutkach, mszczących się w Chicago na swoich prześladowcach, goddamit!
Posmęciłam i ponarzekałam, ale to nie jest tak, że drugi sezon mi się w ogóle nie podobał. Po prostu wydał mi się mniej zajmujący, niż ten pierwszy. Dostrzegłam też w nim więcej błędów scenariuszowo-reżyserskich. Ponoć w kolejnym sezonie czekają nas już radykalne zmiany. Will przestanie pełnić rolę naczelnej ofiary serialu, zniknie też w końcu złowrogie laboratorium jako źródło zła (ok, dzięki Nancy i Jonathanowi, niech już im będzie). Nastka pójdzie do szkoły i będzie musiała przystosować się do społeczeństwa, a na horyzoncie rysuje nam się związek między Joyce a Hopperem. Mamy też, rzecz jasna, odnalezioną „siostrę”, czyli Ósemkę-Kali. No i Łupieżcę Umysłów, który raczej nie da spokoju naszym bohaterom (podobno lecąca na balu piosenka, czyli „Every Breath You Take”, wcale nie jest przypadkowa). Trzeci sezon zapowiada się zatem obiecująco. Oby tylko bracia Duffer nie popełnili tych samych błędów, co w „Stranger Things 2”.