
Najnowszy film Aronofsky’ego bardzo trudno zrecenzować. Ba! Trudno go w sumie trochę zrozumieć. Człowiek siedzi na tej widowni i ma na twarzy wypisanego jednego, wielkiego what the fucka, bo to, co się dzieje na ekranie, to jakaś dzika, chaotyczna rąbanka, przypominająca senne majaki reżysera. Aronofsky zawsze tworzył dość oryginalne filmy, tu jednak wyraźnie pofolgował swojej wyobraźni. W rezultacie widz usilnie próbuje dociec o co właściwie reżyserowi i scenarzyście chodziło, a gdy już dostaje klucz do interpretacji, to wszystko nagle zaczyna się wydawać boleśnie oczywiste. Co wcale nie jest takie dobre. Podobno konsternacja widowni była na tyle duża, że zarówno reżyser, jak i reszta ekipy rzucili się wręcz do tłumaczenia i objaśniania. A przecież to nie o to chodzi, prawda?

Na zupełnym odludziu, w starym, pięknym domu mieszka sobie pewne małżeństwo. On jest cierpiącym na totalny brak weny pisarzem. Ona swego rodzaju gospodynią domową, która całe dnie spędza na remoncie wspomnianego domu (uległ wcześniej zniszczeniu w wyniku pożaru) i robieniu wszystkiego, by ukochanemu zapewnić jak najlepsze warunki do pracy. Rzecz jasna bez powodzenia. On miota się niemalże po wszystkich pokojach, zrozpaczony swoją twórczą bezpłodnością. Ona jest cichutka, milcząca, bardzo introwertyczna, stara się nie zwracać na siebie uwagi. Ten dom i ten mężczyzna to wszystko, na czym jej zależy. Mogłoby się wydawać, że to normalna para ludzi, z czasem jednak uderza dość dziwna atmosfera panująca wokół i między nimi. Mieszkają na odludziu, pośrodku wielkiej polany, są samowystarczalni, nigdzie nie wychodzą, nie wiadomo w zasadzie jak zarabiają na życie i skąd biorą środki na utrzymanie. Rzeczy prozaiczne, ale gdy człowiek już sobie zda sprawę z braku powyższych informacji, to trochę zaczyna być dziwnie. Obserwujemy teoretycznie zwykłe małżeństwo w ich własnym domu, ale w sumie nie zachowują się normalnie. Nie śpią ze sobą (poza jedną sytuacją, ale nie zamierzam zasypywać Was spoilerami), nie jedzą przy jednym stole. W ogóle nie jedzą, choć przecież widzimy, że Ona gotuje. Niby się kochają, ale dystans między nimi mimo wszystko jest wyczuwalny. Nie wydają się być szczęśliwym małżeństwem, a brak Jego weny twórczej kładzie się głębokim cieniem na całej relacji. Wraz z kolejnymi scenami widz zaczyna czuć, że coś tu jest nie tak, a nasi bohaterowie być może nie do końca są zwykłymi ludźmi. Marazm całej sytuacji przerywają nieoczekiwane odwiedziny nieznajomego mężczyzny, a wkrótce także jego żony i synów. To od tej wizyty zaczyna się rozkręcać cała spirala chaosu. Chaosu, którym On jest zachwycony, bo wreszcie coś go stymuluje twórczo, a Ona wręcz przeciwnie. Introwertyczna, zamknięta w sobie Bohaterka wyraźnie odbiera gości jako intruzów i zagrożenie dla hermetycznego świata, który zbudowała wraz z Nim.
A goście w swoim zachowaniu są wręcz bezczelni i trudni do opanowania. Wchodzą nie tam, gdzie powinni, niszczą sprzęty i przedmioty, generalnie zachowują się jak u siebie. „Mother!” to film, który wystawia nam, ludziom, bardzo złe świadectwo. Jeśli bowiem przyjmiemy taki klucz interpretacyjny, który odnosi się do Starego i częściowo do Nowego Testamentu (a skoro widzowie są po seansie tak skonsternowani, że reżyser rzuca się tłumaczyć im całą symbolikę, to najwyraźniej nie jest ona aż tak oczywista, jak by się mogło wydawać), nagle zaczniemy zauważać w poszczególnych scenach Adama, Ewę, Kaina i Abla, potop, a w końcu też śmierć Jezusa. Tym samym dojdziemy też do wniosku, kogo właściwie mają reprezentować poszczególne postacie. Nieco większy problem może być tylko z główną Bohaterką, gdyż możemy ją interpretować wielorako: jako uosobienie Inspiracji (w końcu wiele innych postaci w taki sposób się do niej zwraca), Natury, Matki Ziemi, wreszcie dosłownie jako Maryję, matkę Jezusa. Podpowiadają nam trochę plakaty do filmu (zamieszczone wyżej w tym poście) – moim zdaniem piękne, ale jednocześnie trochę banalnie tłumaczące widzowi w jaki sposób ma postrzegać bohaterów. One bardzo dobrze oddają moje uczucia na temat najnowszego dzieła Aronofsky’ego, które polegają na tym, że… w zasadzie nie wiem co mam o nim myśleć (i pewnie nie tylko ja). Najpierw bowiem miała miejsce konsternacja i ogłupienie tym, co się na ekranie dzieje. Potem, gdy już poznałam biblijny klucz interpretacyjny, z jednej strony euforycznie zaczęłam się przerzucać z moim lubym refleksjami na temat poszczególnych scen („A pamiętasz jak…”, „To pewnie pasuje do tego momentu z Biblii…”), z drugiej jednak poczułam się zawiedziona. Napakowanie filmu biblijnymi analogiami i sprowadzenie go do stwierdzeń, że „my, źli ludzie, krzywdzimy Matkę Naturę” oraz „my, ludzie, potrafimy tylko niszczyć” wydaje się bowiem raczej banalne i wyświechtane. Osobiście uważam, że dzieło Aronofsky’ego wystawia też przy okazji złe świadectwo Bogu, bo wychodzi on w nim na samolubnego, nieczułego dupka i megalomana, ale po zawziętej dyskusji z moją drugą połówką zdaję sobie sprawę, że jest to rzecz dyskusyjna 😉 . Być może to kwestia „trzymania” z postacią w zależności od jej płci 😉 .
Oczywiście można nie przyjąć biblijnego klucza interpretacyjnego i zastanawiać się, czy przypadkiem nie jest to opowieść o bólu procesu twórczego. Można zadawać sobie pytanie: czy to Bóg jest twórcą, czy też Twórca (jakikolwiek, nie tylko pisarz) Bogiem? Jeśli jednak zaczniemy interpretować film w ten właśnie sposób, poszczególne elementy przestaną nam tak ładnie wskakiwać na swoje miejsca. Niestety.
Warto na koniec dodać, że bardzo dużo szkody „Mother!” wyrządził producent wraz z dystrybutorami, reklamując je jako horror. Wiecie, chodzi zwłaszcza o zwiastun, w którym widzimy okrwawioną żarówkę, czerniejący dom i krzyczącą ze zgrozy Bohaterkę. Sceny wyjęte z kontekstu tak bardzo i tak bardzo przemodelowane, że koniec końców wydawać by się mogło, że trailer rzeczywiście sugeruje bardzo konkretny gatunek filmowy. Oszustwo jeszcze większe, niż w przypadku „Tulipanowej gorączki”. A tymczasem dzieło Aronofsky’ego to W OGÓLE nie jest horror. To film ciasno opakowany w symbolikę, skłaniający do refleksji. I właśnie wprowadzenie widzów w błąd (czy też raczej jawne oszukanie ich) mogło w dużej mierze przyczynić się do atmosfery konsternacji, jaka wokół „Mother!” zapanowała.