Pogrzebać przeszłość, czyli o „Gwiezdnych Wojnach: Ostatnim Jedi” [Uwaga, spoilery!!!]

Filmy bazujące na nostalgii (a dużo ich ostatnimi czasy…) to w zasadzie obosieczny miecz. Z jednej strony na 100% przyciągnie rzesze starych fanów i pozwoli zarobić sporo kasy, z drugiej jednak grozi mu ze strony dokładnie tych samych ludzi zalew hejtu i wyrazów głębokiego rozczarowania. No bo nic nie boli fana tak bardzo, jak ekranizacja (lub kolejna część cyklu) sprzeczna z jego oczekiwaniami, wyobrażeniami i mocno wyidealizowaną w jego wspomnieniach przeszłością. Rzecz jasna nie narodził się jeszcze taki, który by dogodził wszystkim, w związku z czym stworzenie „idealnej” kontynuacji „Gwiezdnych Wojen” jest raczej zadaniem niewykonalnym. No, ale skoro hajs się reżyserowi zgadza, to chyba wszystko jest w porządku 😉 .

star-wars-the-last-jedi-luke-skywalker-journal-of-the-whills-1040412

Najnowszą część gwiezdnowojennej sagi można w sumie podsumować jako przebiegającą pod tym samym hasłem, jakim koniec końców posługuje się w filmie Kylo Ren: „należy pogrzebać przeszłość”. I tak stare pokolenie bohaterów zastąpione zostaje nowym, świeżym. Choć Han Solo zginął już w „Przebudzeniu Mocy”, to tak naprawdę dopiero „Ostatni Jedi” skupia się na wymianie krwi w gwiezdnowojennym krwiobiegu. To w tym filmie odnaleziony przez Rey Luke stawia czoła własnym lękom, a następnie odchodzi w niebyt z poczuciem spełnienia. Ze starej gwardii aktywną postacią pozostaje w zasadzie tylko Leia, która i tak prawdopodobnie zniknie niedługo z ekranu, ze względu na śmierć Carrie Fisher i konieczne z tego powodu zmiany w scenariuszu. Pozostali, klasyczni już bohaterowie, czyli Chewie, C3PO i R2-D2, pełnią w „Ostatnim Jedi” role przeważnie symboliczne, kręcąc się w tle trochę bez sensu. No, ok, może nie do końca bez sensu, bo ich wybryki nierzadko mają za zadanie rozluźnić atmosferę. To akurat uważam za dobre. W „Ostatnim Jedi” pojawia się dużo humoru, który przydaje się w przypadku filmów predystynowanych do epickości.

landscape-1474625910-star-wars-bb-8-thumbs-up-gif

No ok, skoro już unicestwiamy przeszłość (reprezentowaną przez „klasycznych” bohaterów sagi), to w takim razie idziemy ochoczo ku przyszłości. Problem jednak w tym, że wprowadzone w „Przebudzeniu Mocy”, nowe pokolenie postaci tak naprawdę niezbyt sobie radzi w zastępowaniu tego starego. Finn (wraz z Rose) jest absolutnie zbędny, a Rey jako głównej bohaterce brakuje charyzmy, a czasami też i rozumu (bardzo naiwnie uwierzyła, że Kylo Rena da się łatwo nawrócić na jasną stronę Mocy). Bardzo trudno się do tych bohaterów przywiązać. Właściwie do kibicowania prowokują nas tylko BB-8 oraz Poe Dameron. Pierwszy, bo jest uroczy i śmieszny, a drugi, bo to spoko gość, na dodatek grany przez uzdolnionego Oscara Isaaca (albo to ja mam skrzywienie fanowskie w kierunku tego aktora 😉 ). Ben Solo natomiast to jedna z najbardziej irytujących postaci w popkulturze. Problem z tym ostatnim bohaterem jest taki, że wykreowany został na żałosnego gościa. Zbuntowanego nastolatka, który bardzo, ale to bardzo chciałby być tak groźny, jak Darth Vader, ale zwyczajnie nie ma ku temu predyspozycji i tylko bawi się w galaktycznego złoczyńcę. Dobór aktora do roli, niestety, nie poprawił sytuacji – do tej pory pamiętam ryki śmiechu na sali, gdy w „Przebudzeniu mocy” Kylo Ren wreszcie zdjął hełm i pokazał twarz. Jest to jedna z tych sytuacji, gdy fizjonomia aktora ma duże znaczenie przy odbiorze przez widzów jego roli. Zakładam, że akurat taka kreacja „naczelnego złoczyńcy” nowej trylogii GW była częścią planu twórców, gdyż w jednej ze scen „Ostatniego Jedi” sam Snoke krytykuje Bena i jego dziecinną zabawę w Vadera. Ostatecznie też liczne upokorzenia i poczucie krzywdy uwiarygodniły przejście owego żałosnego faceta na ciemną stronę Mocy, więc nie jest aż tak źle. Czy jednak na pewno ma sens tworzenie postaci, którą widzowie gardzą, zamiast czuć wiejącą od niej grozę?

star-wars-the-Last-Jedi-rose-bb8-finn-1024x538

„Ostatni Jedi” to film może nie dobry, ale z pewnością określić go można jako kawał porządnej rozrywki. Mamy w nim zarówno epickie pojedynki na miecze świetlne, jak i robiące duże wrażenie lokacje, świetnie zbudowane za pomocą scenografii i efektów specjalnych (solna planeta oraz komnata Snoke’a z jego gwardzistami). Sęk jednak w tym, że akcja pędzi jak szalona, nie dając widzowi szansy na oddech, a twórcy postanowili być pod względem scenariusza oryginalni i przez cały czas zasypują nas najróżniejszej maści zmyłkami. I tak właśnie wciągnęli widza w wątek poszukiwań arcyhakera przez Rose i Finna, by następnie obwieścić radośnie, że w sumie to nie ma to najmniejszego znaczenia dla przedstawianej historii. Tak samo wystrzelili w kosmos Leię, by po chwili (oczywiście, gdy już zdążymy pomyśleć, że to właśnie moment jej śmierci – jest to o tyle istotne, że przecież wszyscy wiedzą o odejściu Carrie Fisher) ją przywrócić na pokład statku całą i żywą. No i w końcu kwestia pochodzenia Rey. Począwszy od „Przebudzenia Mocy”, wokół dziewczyny budowana jest nieustannie otoczka wybranki, osoby niezwykłej. I w momencie, gdy już jesteśmy pewni, że dłużej już tego nie zniesiemy i po prostu musimy poznać tą straszną tajemnicę, Rian Johnson nieoczekiwania robi nam dowcip. Stwierdza, że rodzice bohaterki byli zwykłymi, zapijaczonymi złomiarzami, którzy sprzedali własną córkę. I o ile takie zagranie jest niezwykle udane, burzy bowiem utarte schematy tworzenia protagonisty, o tyle cudowny powrót Lei oraz poszukiwania arcyhakera nie budzą entuzjazmu. Pierwsze wyszło zwyczajnie okropnie i prowokuje do zadania pytania, czy reżyser (i scenarzysta w jednym) nie ma przypadkiem widzów za idiotów. Drugie natomiast, ponieważ ciągnie się przez naprawdę sporą część filmu, nie powinno w ogóle znaleźć się w scenariuszu. Zbędne, nie posiadające celu wątki i postacie to najczęściej błąd w sztuce scenariopisarskiej. Serwowanie widzom licznych zmyłek i fałszywych tropów to dość ciekawy i oryginalny sposób na tworzenie fabuły filmu, nie zawsze jednak ma szanse powodzenia. Dość rzec, że sprowokował liczne kontrowersje: z jednej strony zachwyt, a z drugiej hejt. Na pewno jednak zdecydowanie wyróżnia on dzieło Riana Johnsona, sprawiając, że „Ostatni Jedi” jest (w moim osobistym odczuciu) lepszy od swojego miałkiego poprzednika, czyli „Przebudzenia Mocy”.

star-wars-the-last-jedi-daisy-ridley-rey

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s