
Chyba żaden z historycznych zakonów rycerskich nie uległ procesom popkulturyzacji tak bardzo, jak Templariusze. Na ich punkcie oszaleli wszyscy. Rycerze Templum zaczęli pojawiać się w najróżniejszych produktach popkultury, od książek Dana Browna począwszy, na „Assassin’s Creed” i „Arn: Tempelriddarren” (film na podstawie wielkiej sagi, stworzonej przez bardzo popularnego, szwedzkiego pisarza, Jana Guillou) skończywszy. Nawet w najnowszym, właśnie kręconym „Robin Hoodzie” słynny banita najwyraźniej wróci z Ziemi Świętej jako były templariusz – tak przynajmniej sugerują niektóre zdjęcia z planu i strój, w którym czasem chadza aktor grający głównego bohatera. Skąd ten szał? Być może z powodu ogólnej atmosfery tajemnicy, jaka otaczała zakon. Nie tylko ulokowali się w pobliżu świątyni Salomona w Jerozolimie (kto wie, co tam znaleźli, działając jako swego rodzaju „archeolodzy”), ale i ich koniec był dość spektakularny: ponoć w wyniku klątwy rzuconej przez płonącego na stosie wielkiego mistrza, Jakuba de Molay, szybko zmarł zarówno papież, jak i francuski król, Filip IV Piękny. Zachęcone sukcesem, jaki odnieśli „Wikingowie”, a także pomne ogromnej, wieloletniej popularności templariuszy, History Channel postanowiło zatem stworzyć o nich swój własny serial. I choć finałowy odcinek pierwszego sezonu dopiero przed nami, to już można wysnuć pewne wnioski na temat najmłodszego dziecka „historycznej” stacji.
„Wikingowie” nie są, oczywiście, dziełem wybitnym. Można zarzucić im wiele, ale nie to, że serial cierpi na brak charyzmatycznych postaci. I choć wraz z nieuniknioną śmiercią Ragnara jakość fabuły dość wyraźnie spadła (jego synowie raczej nie dają się lubić. Ivar to po prostu łatwa do znienawidzenia szuja, świr i psychopata, a pozostali są dosyć nijacy. Nawet Bjorn), to wciąż „Wikingowie” niejako jadą na sympatii i nostalgii widzów do postaci takich, jak Lagertha, Athelstan, Floki lub właśnie najstarszy z Lothbroków („Lothbrok” to tak naprawdę w ogóle nie jest nazwisko rodowe, a przydomek jednej, konkretnej osoby. Ale ponieważ w serialu słowa tego używa się w pierwszym znaczeniu, to niech już tak zostanie i w recenzji). Duża w tym zasługa aktorów, czyli Kathryn Winnick, George’a Blagdena, Gustafa Skarsgarda i Travisa Fimmela, którzy swoją grą rozkochali w sobie publiczność. Przecież nawet jak z Ragnara wyszła świnia, bo zdradził Lagerthę z Aslaug i chciał w pewnym momencie poświęcić Athelstana, to i tak wszyscy go uwielbiali. Bo w końcu to Ragnar. Moment jego śmierci w serialu przeżywało naprawdę sporo osób.

Niestety, o ile w „Wikingach” sympatyczne postacie były w stanie zasłonić najróżniejsze nieścisłości historyczne i głupoty fabularno-scenograficzne, o tyle w „Knightfall” nic takiego nie ma miejsca. Zacznijmy może od Landry’ego: przygarnięty przez mistrza (aż do odcinka 9 nie pojawił się, ani nawet nie został w ogóle wspomniany Jakub de Molay, w związku z czym widz odnosił wrażenie, jakby to Godfrey pełnił funkcję wielkiego mistrza zakonu) sierota, wychowany na prawego rycerza i przeznaczony do ochrony Graala. Ktoś specjalny, którego jedyną słabością i grzechem jest miłość do mężatki i królowej w jednym. Szczerze? Dawno nie widziałam tak nudnej, miałkiej postaci. Sytuacji nie polepsza aktor Tom Cullen. Po raz pierwszy widziałam tego pana w całkiem niezłym „Świecie bez końca”, choć i tam już grana przez niego postać charakteryzowała się raczej słabą charyzmą. W „Knightfall” natomiast Tom Cullen gra dosłownie jedną miną: nieważne, czy jest zaskoczony, zakochany, zaniepokojony, czy po prostu wściekły. W kwestii aktorskiego warsztatu, spokojnie można go przyrównać do Keanu Reevesa. Jeśli zaś chodzi o „niezwykłość” postaci Landry’ego, nie zdziwię się, gdy na serio okaże się on w ostatnim odcinku kimś w rodzaju potomka Jezusa. Sugerować by to mogło zarówno poruszenie papieża Bonifacego* w jednej ze scen 9 odcinka, jak i gniewna wymiana zdań między głównym bohaterem a Gawainem. Jeśli tak się stanie, to chyba jednak załamię ręce nad tym serialem i moimi niegdysiejszymi nadziejami, które z nim wiązałam.
*Zarówno Bonifacy, jak i królowa Joanna z Nawarry nie żyli już w okresie, w którym toczy się fabuła „Knightfall”. Twórcy zatem dość mocno naciągają realia historyczne do własnych potrzeb.
W serialu, niestety, sztampa goni sztampę, a uwidocznia się ona przede wszystkim w dialogach. Ile razy już słyszeliśmy, gdy zdradzany mówił do zdradzającego coś w stylu: „władcy są zawsze samotni i okłamywani przez wszystkich. Ale ty mnie na pewno nigdy nie oszukasz, w końcu jesteś moim najlepszym przyjacielem”. Dla niekojarzących o co chodzi w tym cytacie: tak mówi Filip IV Piękny do Landry’ego w sytuacji, gdy my, widzowie, wiemy, że nasz główny bohater już od dawna sypia z królową (i nawet zdążył spłodzić dziecko!). Rzecz jasna, król nie ma o tym bladego pojęcia. Dopiero potem następuje „zaskakujący” zwrot akcji i cała tajemnica wychodzi na jaw, siejąc spustoszenie. Graal Graalem, ale już przy pierwszych dwóch odcinkach przepowiadałam, że romans nowego mistrza templariuszy z królową stanie się w zasadzie głównym powodem zniszczenia zakonu. Wszystko wskazuje na to, że fabuła ku temu właśnie zmierza. Króla Filipa bowiem niespecjalnie obchodzi kielich Chrystusa. Jest przede wszystkim człowiekiem o urażonej dumie, oszukanym przez osoby, na których mu bardzo zależało (tak właściwie, to nawet się nie dziwię jego wściekłości). Królewska rodzina to w zasadzie jedyne postacie w serialu, które NIE uganiają się za Graalem. Cała reszta ma obsesję na tym punkcie i w konsekwencji fabuła „Knightfall” wygląda jak ekranizacja legend arturiańskich, ubranych w zakonne, XIV-wieczne ciuszki. Tym bardziej, że poszczególni templariusze noszą konkretne imiona rycerzy Okrągłego Stołu: Gawain, Parsifal… Naprawdę, w serialu nietrudno podciągnąć Filipa IV Pięknego pod króla Artura, Joannę pod Ginewrę, a Landry’ego pod Lancelota. I miałoby to nawet swój urok, gdyby nie niejednokrotnie naiwne i nielogiczne zachowanie postaci, zwłaszcza tych głównych. Namów swojego kumpla-templariusza, by porozmawiał z twoją żoną i naprawił ci małżeństwo? Ta, jasne. O, albo jeszcze lepsze: zacznij planować romantyczną ucieczkę z królową, bo spłodzone przez ciebie dziecko (rzekomo) nie ma ojca. Król na pewno się nie zorientuje i nie postanowi się zemścić! A potem jeszcze nie daj twojemu kulawemu bratu napić się z Graala (celem wyleczenia tej jego chromej nogi) i dziw się, że cię w końcu znienawidził i zdradził. Głupota Landry’ego, Joanny i Filipa momentami wręcz bije po oczach, a kamienny wyraz twarzy Toma Cullena jeszcze to wszystko pogarsza. Sytuację ratują czasami inne postacie, w tym księżniczka Izabela, która na naszych oczach przeradza się w słynną Wilczycę z Francji. Jej zachowanie z początku może się wydawać irracjonalne, potem jednak nabiera trochę sensu, jeśli weźmiemy pod uwagę przyszłe dzieje tej konkretnej postaci. Chodzi mi przede wszystkim o nagły zwrot o 180 stopni, z miłości do nienawiści względem katalońskiego księcia, prowadzący ostatecznie do wyrachowanego morderstwa.
„Knightfall” to, niestety, zmarnowany potencjał i niespełnione nadzieje. Tak szumnie zapowiadane, najmłodsze dziecko History Channel okazało się raczej sztampową wydmuszką. Napisane przez Dona Handfielda i Richarda Raynera dialogi śmiało można porównać pod względem poziomu głupoty do tych w „Koronie królów” i nie sądzę, by miała być w tym jakaś przesada. Cóż, może gdyby History na powrót zatrudniło Travisa Fimmela w roli głównej, to ogólne wrażenie byłoby nieco inne? Kto wie… Wbrew nazwie stacji, nie oczekuję po niej prawdziwej historyczności, ale raczej świetnego widowiska i rozrywki. Tutaj History Channel również zdecydowanie zawiodło. Może „Wikingowie” jednak zbyt wysoko podnieśli poprzeczkę?