
„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” to jeden z tych filmów, które się wręcz chłonie całą (lub całym 😉 ) sobą, a całe bogactwo odniesionych wrażeń trudno przenieść na literacki grunt recenzji. Główna w tym zasługa świetnie napisanych i zagranych postaci, a także dialogów, które, choć pełne najdzikszych nawet wulgaryzmów, są naprawdę żywe, lekkie, naturalne i błyskotliwe. Powtórzę to, co już wyznałam niedawno na profilu facebookowym bloga: chciałabym umieć pisać tak, jak Martin McDonagh, który już przecież w świetnym „In Bruges” (znanym wielu osobom pod idiotycznym, polskim tytułem „Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj”) pokazał na co go stać.
A przecież fabuła „Trzech billboardów…” naprawdę jest prosta. Oto rozgoryczona nieudolnością lokalnych władz matka, której córkę brutalnie zgwałcono i zamordowano, wynajmuje trzy zaniedbane billboardy pod tytułowym Ebbing w amerykańskim stanie Missouri. Umieszcza na nich prowokacyjny przekaz, mający na celu zmotywować policję do działania. Ponieważ jednak na jednym z billboardów zwraca się bezpośrednio po nazwisku do szeryfa Willoughby’ego – człowieka powszechnie w miasteczku uwielbianego i szanowanego, a na dodatek jeszcze umierającego właśnie na raka trzustki – zdecydowana większość Ebbing opowiada się przeciwko niej. I tak właśnie zaczyna nakręcać się spirala konfliktu i nienawiści, gdyż żadna ze stron – a już na pewno nie główna bohaterka, Mildred – nie zamierza odpuścić. Akcja wywołuje reakcję, pokojowe negocjacje stopniowo przeradzają się w groźby i zastraszanie, a podłożenie ognia pod billboardy prowokuje do rzucania koktajlami Mołotowa w posterunek policji.
Niewątpliwą zaletą filmu Martina McDonagha są niejednoznaczne, wielowymiarowe postacie, z Mildred Hayes, szeryfem Willoughby i oficerem Dixonem na czele. Ta pierwsza to kobieta po przejściach, surowa i zamknięta w sobie (chyba tylko raz, czy dwa widzimy jak się uśmiecha), mocno zapiekła w swym gniewie na świat dookoła. Skłonna jest kroczyć po trupach do celu, jeśli tylko oznacza to złapanie morderców córki. Promyki matczynego, kobiecego ciepła z rzadka tylko przebijają się przez twardą skorupę, którą otoczyła się Mildred. Wywołany przez nią do tablicy Willoughby to natomiast z jednej strony twardy glina, a z drugiej wrażliwy facet oraz kochający, troskliwy mąż i ojciec. Wydaje się jednak mniej ciekawą postacią od Dixona, dla którego przecież stał się katalizatorem do zmiany, swego rodzaju ojcowską figurą. Jason to nie jest bohater, z którym można by sympatyzować – przynajmniej nie na początku. Homofob i rasista, niedojrzały emocjonalnie, wyśmiewany przez innych synalek, który problemy „rozwiązuje” wyrzucając ludzi z okien, a następnie okładając ich pięściami. Paradoksalnie, po pewnym czasie wychodzi z niego porządny człowiek, który po zmarłym Willoughby’m spontanicznie przejmuje sprawę córki Mildred i zawiązuje z kobietą nietypowy sojusz. Można by rzec, że jest to sojusz ludzi o dogłębnie rannych duszach. Przez cały film tę dwójkę bohaterów dusi gniew, podżegający ich do kolejnych aktów przemocy. To uczucie znika jednak pod koniec, gdy Mildred i Dixon odjeżdżają razem w siną dal. Niby wybierają się w podróż, by zemścić się na przygodnym gwałcicielu z Idaho, ale w sumie niespecjalnie mają na to ochotę.
„Trzy billboardy za Ebbing, Missouri” trudno właściwie jednoznacznie zdefiniować. Jedni mogą uznać go za dosyć prosto napisaną (co oczywiście niekoniecznie musi być wadą!), czarną komedię, w której nawet podczas dramatycznych momentów reżyser puszcza do nas oko (scena samobójstwa Willoughby’ego, który na zasłaniającej twarz kominiarce ma doklejoną odpowiednią karteczkę z wiadomością do żony), a napięcie rozładowywane jest za pomocą pozornie nic nie znaczących elementów. Inni natomiast stwierdzą, że to po prostu dramatyczna historia matki-mścicielki, szukającej sprawiedliwości za krzywdę swego dziecka. Kolejni znowuż oświadczą, że ten film to umoralniająca przypowieść o tym, jak przemoc i nienawiść nie prowadzą do niczego dobrego. W zasadzie każda z tych osób będzie miała rację. „Trzy billboardy…” zawierają w sobie wszystkiego po trochu z powyższych trzech punktów.