
Na „Kształt wody” czekałam ładnych parę miesięcy. Zdjęcia promocyjne i zwiastun obiecywały naprawdę wiele: piękną, klimatyczną scenografię i efekty, uroczą Sally Hawkins, która już w różnych wcześniejszych produkcjach pokazała, że naprawdę ma zdolności aktorskie (choć „Happy-go-lucky, czyli co nas uszczęśliwa” nie dałam rady obejrzeć do końca, bo naprawdę mnie tam jej bohaterka wkurzała swoim dosyć kretyńskim zacieszem. Niewykluczone, że zrobię kolejne podejście). Dodatkowo z tyłu głowy miałam „Labirynt Fauna”, który na mnie osobiście wywarł ogromne wrażenie, sprawiając, że podczas seansu bałam się jak mała dziewczynka, gdy wielki, blady, krwiożerczy stwór gonił główną bohaterkę za to, że podebrała z jego stołu jakieś smakołyki. Po obejrzeniu „Kształtu wody” przyszło jednak otrzeźwienie, zwłaszcza, gdy przypomniałam sobie jeszcze dodatkowo „Crimson Peak”. Wyszło ono Guillermo del Toro średnio, sprowadzone w toku rozwoju fabuły do groteskowej rąbanki tasakiem. Meksykański reżyser ma bowiem niesamowitą wyobraźnię i potrafi wyczarować przed widzami mroczne baśnie – zwłaszcza, jeśli chodzi o drobiazgową scenografię oraz efekty. W ostatnich jego filmach jednak strona wizualna przykrywa raczej banalną fabułę.
No bo popatrzmy: sam środek Zimnej Wojny, Rosjanie rywalizują z Amerykanami, ci drudzy w złowrogim laboratorium trzymają tajemnicze stworzenie, kojarzące się trochę z wiedźminowskimi vodyanoi. W całą aferę wplątana zostaje pracująca we wspomnianym zakładzie sprzątaczka, niema od urodzenia Elisa. Kobieta z wzajemnością zakochuje się w istocie i postanawia ją uwolnić, zwłaszcza, że na horyzoncie czai się niebezpieczeństwo pod postacią wojskowego Stricklanda, który z upodobaniem znęca się nad „bluźniącym Bogu potworem”. Czy nie brzmi to wszystko jakoś znajomo? „Kształt wody” to trochę inna wersja „Uwolnić orkę”, ubrana w ubaśniowione ciuszki Zimnej Wojny i mokre (dosłownie i w przenośni) fantazje erotyczne Guillermo del Toro. Jak inaczej bowiem nazwać zaprezentowane nam sceny seksu? Oczywiście znam ludzi, którzy nad wyżej wspomnianymi się wręcz rozpływali, ja jednak odczuwałam przy nich lekkie zażenowanie (dość mocno kojarzyło mi się z dość znanym, japońskim drzeworytem erotycznym… Podobno specjaliści od sekszabawek już wzięli sprawę w swoje ręce). Być może dlatego, że trochę trudno uwierzyć w prawdziwie ludzką zdolność do bliskości w przypadku najwyraźniej półdzikiej i nierzadko agresywnej istoty, która odgryza kotom głowy? Jest to wszelkie pogwałcenie scenariopisarskiej zasady „save the cat”*, jaką tylko mogłabym sobie wyobrazić 😉 A przy historii miłosnej ważne jest, by widz polubił zarówno jedno, jak i drugie z pary, a także, by ich uczucie było wystarczająco dobrze uwiarygodnione. Tymczasem w „Kształcie wody” z dwójki zakochanych da się polubić przede wszystkim Elisę – kobietę prostą i niezbyt urodziwą, ale jednocześnie bardzo uroczą (tutaj ogromna zasługa Sally Hawkins. Gdybym mogła, to od razu dałabym tej pani jakąś nagrodę za kobiecą rolę pierszoplanową). Jednocześnie motywacja bohaterki nie jest zbytnio odkrywcza – interesuje się ryboludziem i zaczyna obdarzać go uczuciem, ponieważ on widzi ją taką, jaka jest, bez jej ułomności (nie potrzebują mowy do kontaktu i porozumiewają się na migi).
*Pojęcie wzięte z książki Blake’a Snydera: https://en.wikipedia.org/wiki/Blake_Snyder
To prowadzi nas do kolejnej wady najnowszego filmu Guillermo del Toro: moralizatorstwa. W „Kształcie wody” mamy duże nagromadzenie osób w jakiś sposób wykluczonych ze społeczeństwa. Oprócz niemej (czyli niepełnosprawnej) Elisy i wyraźnie wyróżniającego się z tłumu ryboludzia, mamy również homoseksualnego Gilesa, który najwyraźniej ma problemy z pracą, a także Zeldę i jej czarnoskórą rodzinę, w stosunku do której Strickland nieustannie czyni rasistowskie komentarze. Każda z postaci zmaga się z własnymi demonami, które rodzą się w wyniku braku akceptacji w środowisku. Wątek Gilesa tak naprawdę nie jest potrzebny fabule tego filmu. On służy tylko temu, by Guillermo del Toro mógł nas pouczyć, mówiąc, że odmienny nie znaczy gorszy.
„Kształt wody”, niestety, dość mocno mnie zawiódł, choć oczywiście od strony wizualnej nie jestem mu w stanie nic zarzucić. Nie lubię stosować określenia „wydmuszka” w stosunku do jakichkolwiek filmów, nie sposób jednak nie zauważyć, że historia zaprezentowana w najnowszym filmie del Toro jest bardzo prosta. Na tyle prosta, że aż przewidywalna – przyznam szczerze, że już na samym początku filmu odgadłam, że blizny na szyi Elisy ostatecznie okażą się skrzelami. Sytuacji nie ułatwiają dziury fabularne i uproszczenia. Bo po co właściwie tajemnicza, wodna istota potrzebna jest Amerykanom i Rosjanom? Do czego jej użyją? Wytłumaczenie na zasadzie „musimy ją zniszczyć tylko po to, by nie wpadła w ręce tych drugich” sprawia, że całość sprawia wrażenie szytego bardzo grubymi nićmi. Postacie, w zależności od narodowości, są również podpięte pod stereotypowe, zimnowojenne role: Amerykanie to raczej ci dobrzy (początkowy monolog Gilesa na temat „księżniczki, która żyła w królestwie dobrego króla” – owym władcą jest prawdopodobnie Kennedy), natomiast Rosjanie to podstępni szpiedzy*. Z tego drugiego wyłamuje się tylko współdziałający z głównymi bohaterami, sowiecki naukowiec, któremu zależy na wodnej istocie z powodów humanitarnych i naukowych. To było pozytywne zaskoczenie, przyznaję. Jedna jaskółka jednakże wiosny nie czyni, a „Kształt wody” pozostaje dla mnie przede wszystkim filmem pięknym wizualnie, ale z dość banalną fabułą. Mroczną baśnią, w której specyficzna erotyka miesza się z krwawą groteską, bardzo w stylu Guillermo del Toro. Film przyjemny, aczkolwiek daleko mu, w moim przekonaniu, do „Labiryntu Fauna”.
*Dlatego właśnie sceptycznie podchodzę do „Czerwonej jaskółki” z Jennifer Lawrence. Film najwyraźniej również ciągnie na stereotypie, który sprowadzić można do równania „Rosjanin = sowiecki szpieg”.