
Rzadko w sumie chodzę na horrory do kina. Najczęściej oglądam je już w zaciszu domowym, grubo po premierze DVD. Powód? Horror to chyba niekoniecznie „mój” gatunek filmu i pierwszeństwo w pójściu do kina na seans najczęściej mają inne tytuły 😉 Tu jednak się skusiłam głównie z tego względu, że mam słabość do Emily Blunt, a perspektywa zobaczenia filmu, który zrobiła wraz ze swoim mężem (na dodatek występującym razem z nią na ekranie), bardzo mi się spodobała. No i po zwiastunie byłam jednak diabelnie ciekawa wymyślonej przez twórców koncepcji, a także rozwiązania problemów, jakie siłą rzeczy ona rodzi. No bo jak tu żyć, gdy każdy hałas sprowadzić może śmiertelne niebezpieczeństwo? No nie da się, tak na zdrowy rozum. Przecież wszystko wydaje dźwięki, a noworodka lub zwierzęcia raczej nie przekonasz do zachowania ciszy. Na szczęście Emily Blunt i John Krasinski wybrnęli z tego wręcz z wdziękiem, a stworzony przez nich film ogląda się z dużą przyjemnością.
Fabuła jest naprawdę prosta: oto Ziemia opanowała została przez krwiożercze stworzenia, ślepe, ale o przerażająco czułym słuchu, atakujące każde źródło głośniejszego dźwięku. Z tego powodu zagładzie uległy całe miasta, a pojedynczy ludzie wegetują, chowając się po kątach. Już to znamy, prawda? Nie ma tu nic odkrywczego. Nie znamy również genezy owych potworów, aparycją przypominających zresztą trochę Demogorgona ze „Stranger Things”. Nie sądzę jednak, by było to aż tak istotne. Napisałam właśnie dość nietypową rzecz, jak na mnie, bo zazwyczaj jestem za tym, by wyjaśniać w scenariuszu takie rzeczy. W „Cichym miejscu” jednak skupiamy się stricte na losach jednej rodziny, której członkowie kręcą się po raczej ściśle ograniczonym terenie. Zasięg wydarzeń jest tu zatem mocno ograniczony, a temat zagłady ludzkości załatwiono wycinkami z gazet. Nie wiem jak Wy, ale ja nie mam przez to poczucia niedosytu. Taki zabieg odczuwam raczej jako świeże podejście do tematu, gdzie bardziej stawia się na lokalność, niż globalność.
Równie ciekawa jest kwestia… no właśnie, dźwięku. A raczej jego braku. To właśnie ten fakt wyróżnia dzieło Johna Krasinskiego spośród innych horrorów. Prawdopodobnie gdyby nie on, „Ciche miejsce” byłoby filmem raczej przeciętnym. Bohaterowie poruszają się bezszelestnie, na bosaka (chociaż mogliby również w skarpetkach. W sumie przez sporą część filmu zastanawiało mnie co się będzie działo, gdy już nadejdzie zima i zaczną marznąć…) i po wysypanych piaskiem ścieżkach. Jakieś 95% dialogów załatwiane jest językiem migowym, kwestie wypowiadane to tutaj naprawdę rzadkość. Tak bardzo, że aż widz dziwnie się czuje, gdy Emily Blunt lub John Krasinski w końcu się odezwą. W tym filmie cisza wręczy huczy, a w czasie seansu odgłosy z sali kinowej przeszkadzają 100 razy bardziej (w moim rzędzie dziewczyna w najlepsze zajadała kanapkę, owiniętą w szeleszczący papier i na serio myślałam, że ją ukatrupię). Taki horror naprawdę szkoda oglądać w domu, mimo niedogodności pod postacią irytujących współwidzów.
Teraz najważniejsze pytanie, jeśli chodzi o ten konkretny gatunek filmowy: czy „Ciche miejsce” straszy? Oczywiście, że tak. Jest to przede wszystkim zasługa umiejętnego budowania napięcia, wynikającego właśnie z kontrastu między ciszą a hałasem. Najlepszą sceną, w moim osobistym przekonaniu, jest ta, gdy bohaterka grana przez Emily Blunt rodzi w wannie i musi milczeć, a po domu kręci się żądna krwi bestia. Co prawda potem ma miejsce parę tanich jump scare’ów, a sam sposób zabezpieczenia kwilącego noworodka przed potworem może wydawać się nieco naciągany, ale mimo wszystko jestem w stanie sporo wybaczyć temu filmowi. W porównaniu bowiem z wieloma innymi amerykańskimi horrorami, „Ciche miejsce” jest produkcją zacną i pod niektórymi względami dość oryginalną, przy której naprawdę można się nieźle bawić.