
Królem wszystkich tricksterów jest, jak wszyscy wiemy, Loki. I nie, chodzi nie o tego marvelowskiego, a o mitologicznego. W świecie superbohaterów tę zaszczytną funkcję paradoksalnie pełni Deadpool. Już w pierwszej części nieśmiertelny najemnik kpi ze wszystkiego, co możliwe, łącznie z pompatycznym kinem superbohaterskim. Jest to film o tyle cudownie skonstruowany, że łączy w sobie totalną szyderę i niewybredny humor z jedną z najciekawszych historii romantycznych. Jest to ironiczna komedia i melodramat w jednym. Z pewną dozą brutalności. No, z dość dużą, tak szczerze mówiąc. „Deadpool 2” kontynuuje tę tradycję, choć powiew świeżości już minął i zaczyna troszkę zalatywać odgrzewanym kotletem. Ale staram się nie być surowa, bo jednak to Deadpool i ma on swój urok.

Już na samym początku dostajemy cios w żołądek. Ryan Reynolds i David Leitch łamią nam serce – Vanessa ginie i to akurat wtedy, gdy razem z Wadem planowali powiększenie rodziny. Pogrążony w rozpaczy Deadpool nie może sobie znaleźć nowego celu w życiu i bardzo chce umrzeć, ale oczywiście nie może, gdyż jest nieśmiertelny. Z racji swojego usposobienia na X-mena się nie nadaje i poprzez jeden błąd trafia do więzienia dla mutantów, gdzie mając stłumioną moc powoli umiera na raka. Całość prowadzi do odkrycia przez Wade’a nowego celu, którym jest ochrona władającego ogniem i zastraszonego przez otoczenie dzieciaka-mutanta, Russella. Ten w przyszłości okaże się seryjnym mordercą i z tego też powodu ścigany jest przez podróżującego w czasie żołnierza, Cable’a. Deadpool będzie musiał opowiedzieć się po którejś ze stron konfliktu i ostatecznie wybierze… ugodę z Cable’m i próbę skierowania Russella na właściwą drogę. Na koniec wszystkie urazy zostają zapomniane i bohaterowie zamieniają się w jedną wielką rodzinę, która zastąpić ma tą, którą Wade planował z Vanessą. Takie decyzje oraz działania są w sumie bardzo mało deadpoolowskie, a mocno X-Menowe. Wade Wilson wciąż jest postacią charakteryzującą się brakiem pokory oraz uprawiającą totalną pyskówkę zawsze i wszędzie, ale jednocześnie traci gdzieś swój egocentryzm, którym tak czarował w części pierwszej. Altruistyczny Deadpool to w sumie już nie Deadpool. Bez Vanessy, która wywierała niebagatelny wpływ na kształtowanie się głównego bohatera i była jego filarem, Wade stał się zupełnie inną postacią. Nie powiem, że lepszą lub gorszą, bo to nie o to chodzi. Po prostu inną. Niekoniecznie taką, która przypadła mi do gustu. Wiem, że Deadpool to taki bohater, któremu z racji profesji oraz charakteru nie jest przeznaczone stateczne życie (to coś jak z Geraltem) i scenarzystom zależało na tym, by wytrącić go ze status quo, bo na tym przecież polega prowadzenie historii w filmie. Jednakże pierwszy punkt zwrotny, czyli strata Vanessy, niezbyt jest tym, co tygryski lubią najbardziej. Zostawia on na całą resztę filmu tak dogłębne poczucie smutku, że standardowo żartujący nawet w najbardziej dramatycznych momentach Deadpool brzmi… dziwnie. Jest to taki film, przy którym czasem nie wiadomo, czy śmiać się, czy płakać. Człowiek nieśmiało zarechocze przy jakimś wyjątkowo sprośnym żarcie, ale w sumie to jest mu głupio. Co prawda w scenie po napisach temat zostaje generalnie naprawiony, no ALE.
No właśnie: sceny po napisach, które ponoć okrzyknięto jednymi z najlepszych w ogóle. Z tym się jak najbardziej zgodzę, gdyż poziom autoironii jest w nich rozbrajający, jak zresztą w całym „Deadpoolu 2” i jego bonusach (w sensie w teledysku romantycznej jak cholera piosenki Celine Dion, gdzie Deadpool tańczy ponętnie na szpilkach). Ryan Reynolds w najlepsze kpi z siebie i własnego dorobku artystycznego (rola w „Zielonej Latarni” oraz starsza wersja postaci Deadpoola), ze scenarzystów i scenariuszowych zabiegów (chodzi zwłaszcza o tak zwany „the point of no hope”), z konstruowania postaci w taki sposób, by przezwyciężyły każdą trudność (przeurocza Domino, której główną mocą superbohaterską jest… fart)… No, dosłownie ze wszystkiego. Żongluje przy tym najrozmaitszymi odniesieniami do wytworów popkultury, zarówno tych dawniejszych, jak i nowszych (dostało się nawet Jedenastce ze „Stranger Things”). I w przeciwieństwie do „Ready Player One” robi to naprawdę zręcznie, za pomocą błyskotliwych ciętych dialogów. Pod względem klimatu oraz absurdalnego, czasami wręcz chamskiego humoru „Deadpool 2” pozostaje zatem tym samym filmem, co jego pierwsza część. Nawet pomimo zasadniczych zmian, które zaszły w charakterze głównego bohatera.