
Z serialem „Ania, nie Anna” („Anne with an E”) mam obecnie mały problem. Jest to bowiem jedna z tych produkcji, która pozostawia mega pozytywne wrażenie po pierwszym sezonie, by następnie w drugim polecieć na łeb, na szyję i spowodować u widza opad szczęki. To także serial stanowiący doskonały przykład bardzo nieładnej w moim przekonaniu praktyki, polegającej na bezczelnej manipulacji materiałem i przerobieniu klasycznego już tekstu (napisanego w zupełnie innych czasach) na współczesną modłę. I nie, nie chodzi mi o rzeczy w stylu zombiaków, wprowadzanych do „Dumy i Uprzedzenia” lub przebranie Romea i Julii we współczesne ciuchy. To akurat w niczym nie szkodzi i nierzadko stanowi bardzo ciekawe świeże spojrzenie na klasykę. Problem jednak pojawia się wtedy, gdy z dzieła, mającego swoje konkretne zaplecze kulturowe i czasowe, robi się niemalże współczesny manifest polityczny, a do prezentowanych problemów, według fabuły mających miejsce w XIX wieku, przykłada się XXI-wieczną miarę. Właśnie tego doświadczyć możemy w najnowszej odsłonie „Ani z Zielonego Wzgórza”.
Rudowłosej sieroty o wielkiej wyobraźni przedstawiać nikomu nie trzeba. Gdy Netflix wypuścił pierwszy sezon swojej wersji opowieści o Ani Shirley, byłam wręcz zachwycona. Odtwórczyni głównej roli została dobrana idealnie, była chudym piegowatym rudzielcem, wiecznie chodzącym z głową w chmurach. Megan Follows, choć równie utalentowana (głównie z jej powodu skusiłam się na tragicznie złe „Reign” 😉 ), zawsze wydawała mi się zbyt ładna, aby wcielać się w naczelną marzycielkę literatury. Amybeth McNulty natomiast nie tylko pasuje fizycznie (choć oczywiście pomaga jej charakteryzacja), ale również ma tę charyzmę i energię, potrzebne do porządnego odegrania Ani. Pozostali aktorzy również jej w niczym nie ustępują, chociaż mogłabym się przyczepić do Gilberta, który w moim odczuciu jest nieco mdły i zbyt ugrzeczniony. Pierwszy sezon to zatem stopniowe wchodzenie głównej bohaterki do społeczności Avonlea, nawiązywanie przez nią relacji z innymi postaciami. Było ciepło, marzycielsko, kolorowo i bardzo przyjemnie, choć już wtedy wprowadzono znaczące zmiany w stosunku do pierwowzoru: między innymi wyraźnie podkreślono traumę, jaką Ania wyniosła z sierocińca, zasugerowano, że relacja ciotki Józefiny z jej bliską przyjaciółką nie ogranicza się tylko do przyjaźni, stworzono postać francuskiego parobka, Jerry’ego, a także zostawiono przy życiu Mateusza, co chyba najbardziej zbulwersowało zagorzałych fanów prozy Lucy Maud Montgomery. Ukazano również, jak w Maryli stopniowo rodzi się instynkt macierzyński. Jako że nie jestem książkowym ortodoksem, takie zmiany mi nie przeszkadzały, a nawet uznawałam je za dość zgrabnie zrobione i urocze. Tym chętniej sięgnęłam po sezon drugi. Tu jednak showrunnerka i scenarzyści zaczęli wyczyniać takie cuda, że utraciłam wiarę w ich zdrowy rozsądek oraz wysoką jakość netflixowych produkcji (podważoną już wcześniej przez takie tytuły, jak np. „Mute” lub „The Rain”).
Drugi sezon „Ani, nie Anny” podzielić można w zasadzie na dwie równe połowy:
- historię rabusiów oraz przekrętu, w wyniku którego połowa Avonlea straciła oszczędności życia.
- Coś, co jeden z komentujących na Filmwebie użytkowników określił jako „paradę równości”.
Pierwsza z części stanowi oryginalny pomysł scenarzystek serialu i nie ma pokrycia w książkowym pierwowzorze. Nie prowadzi również donikąd, chyba że intencją twórczyń było rozwinięcie postaci Jerry’ego i usynowienie go przez Marylę oraz Mateusza w przyszłości.
Druga z części sprawia natomiast, że serial przestaje być w zasadzie historią Ani Shirley. Na głównych bohaterów nieoczekiwanie wyrastają Bash oraz Cole – postacie od początku do końca wymyślone przez Netflixa, a nie przez Lucy Maud Montgomery. Pierwszy z nich zostaje ściągnięty do Avonlea przez Gilberta, razem z którym pracował na statku i odbierał poród w Trynidadzie*. Bash snuje się smętnie po ekranie, nie mogąc sobie znaleźć miejsca i nieustannie padając ofiarą dyskryminacji ze strony naładowanych agresją mieszkańców Avonlea i Charlottetown. W końcu stwierdza, że ma wszystko w przysłowiowych czterech literach i żeni się z czarnoskórą dziewczyną z Bagna (slumsów), w której zakochuje się niemalże od pierwszego wejrzenia. Jego istnienie w tej historii służy tylko temu, by pouczyć widzów, że rasizm jest zły.
*Jest to, swoją drogą, tak idiotyczna scena, że chyba naprawdę trzeba mieć talent do wymyślenia takowej. Nawet jeśli miało to na celu zainteresowanie Gilberta medycyną i sprowokowanie go do planowania zawodu lekarza, to niestety wyszło to dość słabo. Chłopak ma raptem 13 lat i zero wiedzy medycznej, a już zachowuje się jak rasowy lekarz. Nawet asystowanie przy ocielającej się krowie nie kwalifikuje go do odbierania ludzkiego porodu ;D . I to na dodatek tak trudnego. Swoją drogą, czy on nie powinien siedzieć w sierocińcu, skoro scenarzystki postanowiły uśmiercić mu wszystkich krewnych?
Cole natomiast to kolega z klasy Ani, delikatny i wrażliwy artysta, który czuje, że jest „inny” od reszty uczniów płci męskiej. Podobnie jak w przypadku Basha, także i ten bohater sprowadzony zostaje do cierpienia ze względu na odmienność i brak tolerancji ze strony otoczenia. Jego wątek wiąże się nierozerwalnie z ciotką Józefiną i panem Philipsem – bohaterami, również nieoczekiwanie obdarowanymi przez scenarzystki nieheteronormatywną orientacją seksualną. O ile o partnerce starej ciotki wiemy już od pierwszego sezonu, o tyle w przypadku nauczyciela jest to kompletnym zaskoczeniem, zwłaszcza, że zgodnie z książką romansuje on ze swoją uczennicą, Prissy.
Do mało subtelnej krytyki szowinizmu i wszelkiej maści dyskryminacji dołącza również wątek nowej nauczycielki. Panna Stacy to feministka jak się patrzy: oprócz stosowania absolutnie współczesnych metod nauczania, nie nosi również gorsetu (gorset jest zły! To już wiemy od czasów pierwszej części „Piratów z Karaibów” 😉 ), jeździ motorowerem, lubi przy nim samodzielnie majsterkować (!!!) i generalnie świetnie sobie radzi bez mężczyzny u boku. Jest konsekwentnie tępiona przez konserwatywnych i zaściankowych mieszkańców Avonlea, z panią Linde na czele, która najwyraźniej żywi niezbyt ciche przekonanie, że niezamężna kobieta jest jak upośledzona. Dobitnie daje temu wyraz w kłótni z Marylą, po czym wydarza się cud i w wyniku płomiennej przemowy naszej rudowłosej sieroty bohaterka nieoczekiwanie zmienia swoje stanowisko o 180 stopni.
A gdzie w tym wszystkim nasza Ania i jej ogromna wyobraźnia? Ano właśnie nigdzie. Ania Shirley-Cuthbert zamieniła się w papierową postać, która snuje się gdzieś w tle historii innych postaci i nieustannie filozofuje. Według scenarzystek serialu 12-letnia dziewczynka z XIX-wiecznej kanadyjskiej prowincji jest na tyle wykształcona, by cytować Konfucjusza** i na tyle świadoma seksualnie, by pouczać głupkowato rozchichotanych kolegów i koleżanki (nawet Dianę), że molestowanie jest złe***. Snuje również wielce poważne rozważania na temat istoty małżeństwa i w rezultacie wymyśla związki partnerskie (sic!). Choć nie, pierwsza w tym temacie była w sumie pani Barry, która zaproponowała swemu nieco bucowatemu mężowi, by byli równorzędnymi partnerami.
Nie zrozumcie mnie źle, nie mam nic przeciwko ogólnemu wstawianiu tego typu wątków do seriali lub filmów. Problem jednak w tym, że w drugim sezonie „Ani, nie Anny” występują one w natężeniu wręcz porażającym, a sam serial zaczyna przypominać nachalny moralitet z pozbawionymi głębi, czarno-białymi postaciami (Billy Andrews sprowadzony do roli prześladowcy i brutalnego chama). Często niezbyt sympatycznymi, co boli zwłaszcza w przypadku głównej bohaterki, której zdarza się wywyższać, podlizywać nauczycielce lub nie szanować tajemnicy czyjejś korespondencji. To nie taka Ania, której losy chciałoby się śledzić.
** Chodzi o scenę ratowania panny Stacy i słowa Ani: „Powiedz mi, a zapomnę. Pokaż mi, a zapamiętam. Zaangażuj mnie, a się nauczę”.
***Scena, gdy Billy Andrews wraz z kolegami zadarli dziewczętom kiecki, a Ania zaczęła krzyczeć, że „spódnica to nie zaproszenie!”. Wyszło to tak sztucznie, że miałam wrażenie, że ten dialog został wyjęty żywcem z przemówienia współczesnej aktywistki feministycznej.