
Konkurs Filmów Krótkometrażowych: Dzień w biurze
Na WFF oczywiście nie mogło też zabraknąć filmów krótkometrażowych, u nas w Polsce z reguły traktowanych trochę po macoszemu (niesłusznie). Mi się akurat udało wybrać na blok „Dzień w biurze”, podczas którego zaprezentowanych zostało 6 krótkometrażówek: „Przerwa na kawę” (Kolumbia 2018, reż. María Cristina Pérez, Mauricio Cuervo), „Niedźwiedź” (Szwecja 2018, reż. Johannes Stjärne Nilsson), „Orzeł czy reszka” (Kanada 2018, reż. Fernand-Philippe Morin-Vargas), „49 Mile Scenic Drive” (USA 2018, reż. Tyler McPherron, Bradley Smith), „Złote życie” (Chiny 2018, reż. Zuxin Hou), „Niczego nie dotykaj!” (Niemcy 2018, reż. Samuel Pleitner).
Dwa pierwsze filmy mówią w zasadzie o tym samym: biuro/korporacja reprezentuje środowisko tłamszące prawdziwe „ja” bohatera, który odczuwa potrzebę wydostania się na wolność. W „Przerwie na kawę” jest to jednak podświadome pragnienie, z którego nasz Jeleń (tak, wiem jak to brzmi 😉 ) zdaje sobie sprawę dopiero po opuszczeniu biura i zobaczenia całej roślinności na zewnątrz. W „Niedźwiedziu” natomiast Bohaterka od początku czuje się w pracy mocno niekomfortowo. Wyraźnie ciągnie ją do natury, a znalezienie w sklepie kostiumu niedźwiedzia jest tylko katalizatorem kolejnych podjętych przez nią działań. Ostatecznie kobieta staje w obliczu niełatwego wyboru między bezpieczeństwem i stabilnością (wciąż jednak tłamszącymi) biura a ryzykiem i wolnością dziczy. Warto obejrzeć, zwłaszcza ze względu na fenomenalną Ingrid Bolsø Berdal, którą kojarzyć możecie z roli Armistice z „Westworld”. Ostatnimi czasy na serio uwielbiam tę kobietę.
„Złote życie” i „49 Mile Scenic Drive” to filmy dokumentalne, przy czym ten pierwszy wydaje się o niebo ciekawszy, chociażby z tego względu, że opowiada o… emerytowanym gwiazdorze porno. Ma też w sobie nieco więcej humoru, a główny bohater jest przesympatyczny. Przy takiej konkurencji historia znaku drogowego w Filadelfii wypada raczej blado.
„Orzeł czy reszka” i „Niczego nie dotykaj!” to natomiast jedyni przedstawiciele komedii w całym bloku. I choć bawi obserwowanie zmagań burmistrza, przerażonego wizją utraty stanowiska w wyniku wyborów, to jednak film Samuela Pleitnera wydaje się bardziej oryginalny. No bo w końcu kto powiedział, że elektryk nie może stać na straży porządku świata?
„Kiedy padają drzewa”, Macedonia, Polska, Ukraina 2018, reż. Marysia Nikitiuk
Sielankowa ukraińska wieś, miejsce, gdzie twarda rzeczywistość miesza się z baśnią i światem nadnaturalnym. Nastoletnia Larysa najchętniej by stąd uciekła. Jej ojciec zmarł, a ona sama nie czuje się akceptowana zarówno przez lokalną społeczność, jak i resztę rodziny. Dziewczyna z wzajemnością zakochuje się w Szremie (na Filmwebie przetłumaczonym jako „Scar”… Błagam, to nie „Król Lew”, szanowni Państwo), który jest raczej na bakier z prawem. To jednak miłość niemożliwa, a Larysa, jako prawie już dorosła osoba, będzie musiała zostać w smutnej i niesprawiedliwej rzeczywistości. Tylko jej 5-letnia kuzynka, Witka, jako dziecko ma wstęp do pozazmysłowego świata, w którym marzenia się spełniają.
„Kiedy padają drzewa” to film, który się nie ogląda, a chłonie całą/całym sobą. Historia w zasadzie prosta, ale tak obudowana słowiańskością i bajkowością, że z przyjemnością idzie się zanurzyć w tym klimacie na całe 1,5 godziny. Zdecydowanie jeden z moich ulubionych filmów festiwalu.
„Koleżanka”, Korea Południowa 2018, reż. Dae-gun Jung
A teraz, tak dla odmiany, w moim przekonaniu jedna z najsłabszych produkcji, jakie obejrzałam przez cały tydzień trwania WFF. „Koleżanka” niewątpliwie spodoba się tym osobom, które gustują w typowych K-dramach. Ja, niestety, do nich nie należę. Nie do końca bowiem bawi mnie obserwowanie nieustających perypetii miłosnych bohaterów, którzy dryfują od przyjaźni do romansu i nie mogą się zdecydować jaka właściwie ma być relacja między nimi. Tym bardziej, że postacie nie budzą ani cienia sympatii, a prędzej irytację swoim postępowaniem oraz usposobieniem.
Joon-ho jest niezależnym fotografem, równie niezależnie podchodzącym do tematu związków. W końcu jego beztroskie zgrywanie playboya kończy się dość niezręczną sytuacją: kobieta, którą poznał przez aplikację randkową i z którą spędził noc, okazuje się być jego koleżanką z nowej pracy. Od tego momentu bohaterowie na przemian zbliżają się do siebie i oddalają, kochają i nienawidzą, i znowu, i znowu, i znowu… I tak w koło Macieju.
„Wizja”, Francja, Japonia 2018, reż. Naomi Kawase
Tak bardzo i długo czekałam na najnowsze dzieło uznanej reżyserki Naomi Kawase, a po jego obejrzeniu… nie wiem co o nim myśleć. Z jednej bowiem strony „Wizja” to kino w maksymalnym wręcz stopniu estetyczne i artystyczne, a z drugiej film bardzo trudny w przekazie. W najogólniejszym zarysie fabuła sprowadza się do japońsko-francuskiej wersji historii o poszukiwaniach swoistego „kwiatu paproci”: francuska dziennikarka (w tej roli Juliette Binoche) po przejściach przyjeżdża w Japońskie Alpy, aby odnaleźć zioło zwane właśnie Wizją, według przekazów mające zdolność likwidacji ludzkiego cierpienia. Roślina pojawia się raz na 997 lat i to tylko wtedy, gdy spełnione zostaną określone warunki. Pod tą prostą historią kryją się jednak tak głębokie pokłady symboliki i rozważań na temat ludzkiej egzystencji, że trudno „Wizję” w pełni docenić, jeśli ogląda się ją jako trzeci film z rzędu danego dnia. I to o godzinie 21.00. Ja, niestety, ten błąd popełniłam.
„Gorące prochy”, Japonia 2018, reż. Junji Kojima
Ryoko to kobieta, która podzieliła los wielu innych współczesnych Japonek. Po wyjściu za mąż to na nią głównie spadł ciężar opieki nad podupadającą na zdrowiu teściową – rzecz znamienna, jeśli chodzi o japońskie społeczeństwo. Oczywiście kobieta zajmuje się również domem, obiadami, wychowaniem dziecka. Dla siebie ma niewiele czasu, bo zajmujący się fałszowaniem dzieł sztuki mąż zarabia zbyt mało, by utrzymać z tego całą rodzinę. W związku z tym Ryoko również zmuszona jest dorabiać tu i ówdzie. Generalnie nie czuje się szczęśliwa we własnym małżeństwie, tym bardziej, że jest również ofiarą przemocy domowej. Gdy po kolejnej awanturze jej mąż nieoczekiwanie ginie w tajemniczych okolicznościach (choć dość szybko się orientujemy kto, co, jak i dlaczego), kobieta staje w obliczu nowego wyzwania. Do starych już problemów (dom, choroba teściowej i wychowanie dziecka) dochodzi jeszcze użeranie się ze szwagierką w sprawie pieniędzy z ubezpieczenia, problemy z prawem (fałszerstwa męża wychodzą na jaw) oraz lokalnym światkiem przestępczym, a także poczucie winy i ciężar dźwiganej tajemnicy. Bohaterkę tytułowe prochy metaforycznie parzą – śmierć małżonka miała przynieść jej ukojenie, wywarła jednak skutek zgoła odwrotny. Katharsis następuje dopiero, gdy Ryoko wyznaje prawdę swej teściowej. Mimo wszystko odnieść można wrażenie, że w trakcie całej historii bohaterka się nie zmienia, nie rozwija, nie działa (oprócz podjęcia dodatkowego zarobku pod postacią prostytucji). Los ciągle rzuca jej kłody pod nogi, ale w sumie nic z tego nie wynika. Niby odwiedza ją policjant, aby zadać parę pytań w sprawie fałszerstw, ale kobieta nie ponosi z tego tytułu żadnych konsekwencji. Ryoko po prostu płynie z prądem wydarzeń i nie podejmuje samodzielnie prawie żadnych przełomowych decyzji. Niestety, nie jest to dobry przepis na głównego bohatera filmu.
„Break”, Belgia, Francja 2018, reż. Marc Fouchard
„Break” to kolejny z serii filmów, które biorą na warsztat taniec, podkreślając jego rolę w autoterapii i wyrażaniu emocji, pokazywaniu swojego wewnętrznego „ja”. Lucie jest tancerką, która ulega poważnemu wypadkowi – w trakcie tańca na linach spada z dużej wysokości. W szpitalu półprzytomną dziewczynę odwiedza jej dawno niewidziany ojciec. Po wyzdrowieniu Lucie postanawia go odnaleźć i w wyniku swojego małego śledztwa trafia do zapyziałego hoteliku w Saint-Denis. Tam poznaje Vincenta, który na skutek traumatycznych przeżyć postanowił całkowicie zrezygnować z tańca. Między młodymi oczywiście z czasem rodzi się uczucie, ale w całym filmie ważniejsze jest co innego – przełamywanie wewnętrznych barier. Lucie i Vincent uczą się radzić sobie z własnymi lękami, a pomaga im w tym muzyka oraz taniec.
Choć same rozwiązania fabularne nie są tu zbyt oryginalne, a breakdance to nie moja bajka, to jednak montaż i choreografia są tak cudowne, że widzowi automatycznie odkręcają się kurki z energią. Dawno nie bawiłam się w kinie aż tak dobrze. „Break” skradło moje serce już od pierwszej sceny, od podniebnego tańca na linach.