34. Warszawski Festiwal Filmowy cz. 2

Konkurs Filmów Krótkometrażowych: Dzień w biurze

2018_K_1368_TheBear_f2

Na WFF oczywiście nie mogło też zabraknąć filmów krótkometrażowych, u nas w Polsce z reguły traktowanych trochę po macoszemu (niesłusznie). Mi się akurat udało wybrać na blok „Dzień w biurze”, podczas którego zaprezentowanych zostało 6 krótkometrażówek: „Przerwa na kawę” (Kolumbia 2018, reż. María Cristina Pérez, Mauricio Cuervo), „Niedźwiedź” (Szwecja 2018, reż. Johannes Stjärne Nilsson), „Orzeł czy reszka” (Kanada 2018, reż. Fernand-Philippe Morin-Vargas), „49 Mile Scenic Drive” (USA 2018, reż. Tyler McPherron, Bradley Smith), „Złote życie” (Chiny 2018, reż. Zuxin Hou), „Niczego nie dotykaj!” (Niemcy 2018, reż. Samuel Pleitner).

Dwa pierwsze filmy mówią w zasadzie o tym samym: biuro/korporacja reprezentuje środowisko tłamszące prawdziwe „ja” bohatera, który odczuwa potrzebę wydostania się na wolność. W „Przerwie na kawę” jest to jednak podświadome pragnienie, z którego nasz Jeleń (tak, wiem jak to brzmi 😉 ) zdaje sobie sprawę dopiero po opuszczeniu biura i zobaczenia całej roślinności na zewnątrz. W „Niedźwiedziu” natomiast Bohaterka od początku czuje się w pracy mocno niekomfortowo. Wyraźnie ciągnie ją do natury, a znalezienie w sklepie kostiumu niedźwiedzia jest tylko katalizatorem kolejnych podjętych przez nią działań. Ostatecznie kobieta staje w obliczu niełatwego wyboru między bezpieczeństwem i stabilnością (wciąż jednak tłamszącymi) biura a ryzykiem i wolnością dziczy. Warto obejrzeć, zwłaszcza ze względu na fenomenalną Ingrid Bolsø Berdal, którą kojarzyć możecie z roli Armistice z „Westworld”. Ostatnimi czasy na serio uwielbiam tę kobietę.

„Złote życie” i „49 Mile Scenic Drive” to filmy dokumentalne, przy czym ten pierwszy wydaje się o niebo ciekawszy, chociażby z tego względu, że opowiada o… emerytowanym gwiazdorze porno. Ma też w sobie nieco więcej humoru, a główny bohater jest przesympatyczny. Przy takiej konkurencji historia znaku drogowego w Filadelfii wypada raczej blado.

„Orzeł czy reszka” i „Niczego nie dotykaj!” to natomiast jedyni przedstawiciele komedii w całym bloku. I choć bawi obserwowanie zmagań burmistrza, przerażonego wizją utraty stanowiska w wyniku wyborów, to jednak film Samuela Pleitnera wydaje się bardziej oryginalny. No bo w końcu kto powiedział, że elektryk nie może stać na straży porządku świata?

„Kiedy padają drzewa”, Macedonia, Polska, Ukraina 2018, reż. Marysia Nikitiuk

when_the_trees_fall_0583154

Sielankowa ukraińska wieś, miejsce, gdzie twarda rzeczywistość miesza się z baśnią i światem nadnaturalnym. Nastoletnia Larysa najchętniej by stąd uciekła. Jej ojciec zmarł, a ona sama nie czuje się akceptowana zarówno przez lokalną społeczność, jak i resztę rodziny. Dziewczyna z wzajemnością zakochuje się w Szremie (na Filmwebie przetłumaczonym jako „Scar”… Błagam, to nie „Król Lew”, szanowni Państwo), który jest raczej na bakier z prawem. To jednak miłość niemożliwa, a Larysa, jako prawie już dorosła osoba, będzie musiała zostać w smutnej i niesprawiedliwej rzeczywistości. Tylko jej 5-letnia kuzynka, Witka, jako dziecko ma wstęp do pozazmysłowego świata, w którym marzenia się spełniają.

„Kiedy padają drzewa” to film, który się nie ogląda, a chłonie całą/całym sobą. Historia w zasadzie prosta, ale tak obudowana słowiańskością i bajkowością, że z przyjemnością idzie się zanurzyć w tym klimacie na całe 1,5 godziny. Zdecydowanie jeden z moich ulubionych filmów festiwalu.

„Koleżanka”, Korea Południowa 2018, reż. Dae-gun Jung

2018_P_1354_Mate_f2

A teraz, tak dla odmiany, w moim przekonaniu jedna z najsłabszych produkcji, jakie obejrzałam przez cały tydzień trwania WFF. „Koleżanka” niewątpliwie spodoba się tym osobom, które gustują w typowych K-dramach. Ja, niestety, do nich nie należę. Nie do końca bowiem bawi mnie obserwowanie nieustających perypetii miłosnych bohaterów, którzy dryfują od przyjaźni do romansu i nie mogą się zdecydować jaka właściwie ma być relacja między nimi. Tym bardziej, że postacie nie budzą ani cienia sympatii, a prędzej irytację swoim postępowaniem oraz usposobieniem.

Joon-ho jest niezależnym fotografem, równie niezależnie podchodzącym do tematu związków. W końcu jego beztroskie zgrywanie playboya kończy się dość niezręczną sytuacją: kobieta, którą poznał przez aplikację randkową i z którą spędził noc, okazuje się być jego koleżanką z nowej pracy. Od tego momentu bohaterowie na przemian zbliżają się do siebie i oddalają, kochają i nienawidzą, i znowu, i znowu, i znowu… I tak w koło Macieju.

„Wizja”, Francja, Japonia 2018, reż. Naomi Kawase

2018_P_0653_Vision_f1

Tak bardzo i długo czekałam na najnowsze dzieło uznanej reżyserki Naomi Kawase, a po jego obejrzeniu… nie wiem co o nim myśleć. Z jednej bowiem strony „Wizja” to kino w maksymalnym wręcz stopniu estetyczne i artystyczne, a z drugiej film bardzo trudny w przekazie. W najogólniejszym zarysie fabuła sprowadza się do japońsko-francuskiej wersji historii o poszukiwaniach swoistego „kwiatu paproci”: francuska dziennikarka (w tej roli Juliette Binoche) po przejściach przyjeżdża w Japońskie Alpy, aby odnaleźć zioło zwane właśnie Wizją, według przekazów mające zdolność likwidacji ludzkiego cierpienia. Roślina pojawia się raz na 997 lat i to tylko wtedy, gdy spełnione zostaną określone warunki. Pod tą prostą historią kryją się jednak tak głębokie pokłady symboliki i rozważań na temat ludzkiej egzystencji, że trudno „Wizję” w pełni docenić, jeśli ogląda się ją jako trzeci film z rzędu danego dnia. I to o godzinie 21.00. Ja, niestety, ten błąd popełniłam.

„Gorące prochy”, Japonia 2018, reż. Junji Kojima

2018_P_0074_HotAshes_f1

Ryoko to kobieta, która podzieliła los wielu innych współczesnych Japonek. Po wyjściu za mąż to na nią głównie spadł ciężar opieki nad podupadającą na zdrowiu teściową – rzecz znamienna, jeśli chodzi o japońskie społeczeństwo. Oczywiście kobieta zajmuje się również domem, obiadami, wychowaniem dziecka. Dla siebie ma niewiele czasu, bo zajmujący się fałszowaniem dzieł sztuki mąż zarabia zbyt mało, by utrzymać z tego całą rodzinę. W związku z tym Ryoko również zmuszona jest dorabiać tu i ówdzie. Generalnie nie czuje się szczęśliwa we własnym małżeństwie, tym bardziej, że jest również ofiarą przemocy domowej. Gdy po kolejnej awanturze jej mąż nieoczekiwanie ginie w tajemniczych okolicznościach (choć dość szybko się orientujemy kto, co, jak i dlaczego), kobieta staje w obliczu nowego wyzwania. Do starych już problemów (dom, choroba teściowej i wychowanie dziecka) dochodzi jeszcze użeranie się ze szwagierką w sprawie pieniędzy z ubezpieczenia, problemy z prawem (fałszerstwa męża wychodzą na jaw) oraz lokalnym światkiem przestępczym, a także poczucie winy i ciężar dźwiganej tajemnicy. Bohaterkę tytułowe prochy metaforycznie parzą – śmierć małżonka miała przynieść jej ukojenie, wywarła jednak skutek zgoła odwrotny. Katharsis następuje dopiero, gdy Ryoko wyznaje prawdę swej teściowej. Mimo wszystko odnieść można wrażenie, że w trakcie całej historii bohaterka się nie zmienia, nie rozwija, nie działa (oprócz podjęcia dodatkowego zarobku pod postacią prostytucji). Los ciągle rzuca jej kłody pod nogi, ale w sumie nic z tego nie wynika. Niby odwiedza ją policjant, aby zadać parę pytań w sprawie fałszerstw, ale kobieta nie ponosi z tego tytułu żadnych konsekwencji. Ryoko po prostu płynie z prądem wydarzeń i nie podejmuje samodzielnie prawie żadnych przełomowych decyzji. Niestety, nie jest to dobry przepis na głównego bohatera filmu.

„Break”, Belgia, Francja 2018, reż. Marc Fouchard

2018_P_1557_Break_f2

„Break” to kolejny z serii filmów, które biorą na warsztat taniec, podkreślając jego rolę w autoterapii i wyrażaniu emocji, pokazywaniu swojego wewnętrznego „ja”. Lucie jest tancerką, która ulega poważnemu wypadkowi – w trakcie tańca na linach spada z dużej wysokości. W szpitalu półprzytomną dziewczynę odwiedza jej dawno niewidziany ojciec. Po wyzdrowieniu Lucie postanawia go odnaleźć i w wyniku swojego małego śledztwa trafia do zapyziałego hoteliku w Saint-Denis. Tam poznaje Vincenta, który na skutek traumatycznych przeżyć postanowił całkowicie zrezygnować z tańca. Między młodymi oczywiście z czasem rodzi się uczucie, ale w całym filmie ważniejsze jest co innego – przełamywanie wewnętrznych barier. Lucie i Vincent uczą się radzić sobie z własnymi lękami, a pomaga im w tym muzyka oraz taniec.

Choć same rozwiązania fabularne nie są tu zbyt oryginalne, a breakdance to nie moja bajka, to jednak montaż i choreografia są tak cudowne, że widzowi automatycznie odkręcają się kurki z energią. Dawno nie bawiłam się w kinie aż tak dobrze. „Break” skradło moje serce już od pierwszej sceny, od podniebnego tańca na linach.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s