
Robin Hood to już (rzecz jasna na równi z Królem Arturem i Rycerzami Okrągłego Stołu) postać na tyle ikoniczna, że eksploatuje się ją na najróżniejsze sposoby zarówno w literaturze, jak i kinematografii. W pierwszym przypadku wspomnieć należy dość ciekawą pozycję, czyli „Ojciec chrzestny z Sherwood” Angusa Donalda. Polski tytuł lekko niefortunny i przesadzony (delikatnie ujmując), bo w anglojęzycznym oryginale brzmi on po prostu „Outlaw”. Z drugiej jednak strony podkreśla przyjętą przez powieść konwencję, według której słynny banita wcale nie był tak szlachetny, jak się go zazwyczaj przedstawia. Ciekawostką jest również fakt, że znana wszystkim historia opowiadana jest dość nietypowo, bo z punktu widzenia nie samego Robina, lecz jego młodego kompana – Alana a Dale. Jeśli chodzi zaś o kinematografię, to oczywiście do najważniejszych adaptacji legendy należałoby zaliczyć takie tytuły, jak „Robin Hood – Książę Złodziei” z Kevinem Costnerem i nieodżałowanej pamięci Alanem Rickmanem, „Robin Hood” z Russellem Crowe, „Robin Hood: Faceci w Rajtuzach” Mela Brooksa oraz powszechnie ukochany „Robin of Sherwood” z Michaelem Praedem. Do tego dochodzi rzecz jasna klasyczna animacja Disneya oraz liczne, mniej ambitne ekranizacje, takie, jak Xenowate „Nowe przygody Robin Hooda” z lat ’90 lub raczej kolorowy serial produkcji BBC, z Richardem Armitage w roli Guya z Gisborne (O matko, to było takie moje guilty pleasure…). Wszystkie te filmy i seriale łączy jedno – zdecydowanie pozytywne przedstawienie głównego bohatera. Nie inaczej ma się sprawa z najnowszym dziełem Otto Bathursta, choć przy swoich poprzednikach wypada ono zdecydowanie bardziej blado.
Oczywiście już po zwiastunach spodziewać się można było dość specyficznej estetyki, mniej więcej w rodzaju „Króla Artura: Legendy Miecza” Guya Ritchiego. Nic jednak nie przygotowało mnie na uporczywe wrażenie, że oto oglądam kolejną część „Igrzysk Śmierci”, a filmowy Robin to taka Katniss w wersji męskiej. Klasyczne, średniowieczne zabieranie bogatym i oddawanie biednym przekształciło się bowiem w opowieść o rewolucji, do której wybuchu potrzeba nie tyle rzeczywistego lidera, ile symbolu. Symbolu, którym jest właśnie Robin Hood. Ciemiężone pospólstwo niesie go w swoich serduszkach poprzez mroczne ulice Nottingham, a wyraz niezadowoleniu daje poprzez przybijanie do ścian kapturów. W wyobraźni widza łatwo tę część odzieży podmienić z kolei na wizerunek kosogłosa i voila!, społeczna rewolucja rodem z „Igrzysk Śmierci” gotowa.
Podejście do legendy nietypowe, kontrowersyjne i też niezbyt przekonujące. Tym bardziej, że wiele postaci jedyne, co ma wspólne z oryginałem, to imiona. Ot, chociażby taki Mały John – Maur jak się patrzy, z początku główny wróg Robina, który ukrył się w ładowni statku i spędził 3 miesiące na morzu, aby przybyć do Anglii. Po co? Niby po to, aby dokonać zemsty za śmierć syna, problem jednak w tym, że prawdziwi mordercy chłopaka pozostali (przynajmniej w momencie podróży bohatera) w Ziemi Świętej. W przypadku tej postaci jej motywacja leży i kwiczy, co jest tym bardziej problematyczne, że Mały John ma również za zadanie pełnić dla Robina rolę mentora. Z początku to głównie on pcha go do działania.
Całkowicie zmieniony został również Szkarłatny Will, raczej mniej znany (przez przeciętnego widza) członek bandy banitów z lasu Sherwood. W wersji zafundowanej nam przez Otto Bathursta, jest to nowy chłopak Marion, walczący wraz z nią o godne życie dla ludu Nottingham. Uczynienie z niego lokalnego aktywisty oraz polityka, próbującego wybić się z pospólstwa i zasiąść przy „wielkim stole”, pokazuje jak bardzo ten film porzucił naśladowanie jakichkolwiek średniowiecznych realiów. Reżyser ewidentnie postanowił w kreowaniu swojego filmowego świata zwrócić się ku współczesności. Patrząc na Willa i Marion nie sposób nie odnieść wrażenia, że w zamyśle Bathursta mają oni być przedstawicielami jakiejś anonimowej partii politycznej, którzy w pewnym momencie zostają zaproszeni przez tych u władzy do swego rodzaju debaty (autentycznie jest w filmie taka scena). Fałszywej, rzecz jasna, bo w końcu Szeryf to człowiek bezgranicznie zły i wybuch zbrojnej rewolucji okaże się nieunikniony.
A gdzie w tym wszystkim sam Robin? Niestety, ale grany przez Tarona Egertona banita jest postacią raczej płaską i papierową. To inni działają lub popychają go do działania. Robinowi zależy przede wszystkim na odzyskaniu swojej kobiety, a cała rewolucyjna walka wychodzi mu tak jakby mimochodem. Wykreowany na symbol rewolucji nie do końca zgodnie z własną wolą, jest bohaterem zagubionym w całym natłoku filmowych zdarzeń. Paradoksalnie, to właśnie Marion ma „jaja” większe zarówno od Willa, jak i samego Robina.