
Wiedziałam, że to nie będzie dobry film. Niemniej jednak moje wrodzone zamiłowanie do filmów kostiumowych i historii Szkocji, a także ogromna sympatia do Margot Robbie i Saoirse Ronan sprawiły, że „Maria, królowa Szkotów” trafiła na moją listę obowiązkowych filmów do zobaczenia. Co więcej, czekałam na tę produkcję dość niecierpliwie i z przejęciem śledziłam fotosy z planu, a gdzieś w marcu poprzedniego roku popełniłam nawet na blogu wpis* o zjawisku racebendingu i kształtowania historii. Nie o tym jednak chciałam pisać w niniejszym wpisie, bo i tak zresztą poruszana przeze mnie wcześniej postać Bess z Hardwick okazała się w filmie mało istotna (kobieta w sumie tylko snuła się tajemniczo za swoją panią i czasem podsłuchiwała jej prywatne rozmowy, z czego nic tak naprawdę nie wynikało). Głównym problemem „Marii, królowej Szkotów” jest bowiem to, że jest po prostu… nudna. Jeszcze chyba nigdy, na żadnym filmie kostiumowym tak się nie wierciłam na siedzeniu ze zniecierpliwienia.
*Teraz się śmieję, bo w tamtym wpisie przepowiedziałam nominacje do Oscarów za kostiumy i charakteryzację, choć tak szczerze, to stanowią one w dużej mierze wytwory wesołej fantazji kostiumografów.
XVI wiek to w moim osobistym przekonaniu jeden z najbarwniejszych i najbardziej fascynujących okresów historycznych, obfitował bowiem w koronowane głowy, których z pewnością nie można nazwać osobami statecznymi, przyzwoitymi i moralnymi. Rozpoczął się rządami Aleksandra VI w stolicy Piotrowej, a ród Borgiów, z którego papież się wywodził, nie na darmo został przez Mario Puzo określony ówczesną mafią w rodzinnym wydaniu. Potem Medyceusze we Florencji, Henryk VIII i jego sześć żon w Anglii, Elżbieta I, psychopatyczny Iwan IV Grozny w Moskwie, Katarzyna Medycejska we Francji, a także nasza Bona Sforza, która również miała niejedno za uszami. Renesans, złoty wiek, ale wszystko okraszone spiskami, intrygami, morderstwami i trucizną. Nie na darmo to wtedy Niccolo Machiavelli napisał swojego „Księcia”, dla którego pierwowzorem był Cesare Borgia, syn papieża Aleksandra VI. W ten cały kontekst wpisuje się Maria Stuart, której tragiczna, niezwykle zajmująca historia życia pobudziła wyobraźnię XIX-wiecznych romantyków, w tym Juliusza Słowackiego. I koniec końców trafiła również do świata kina i popkultury, pod względem popularności mogąc się równać z tak legendarnymi postaciami, jak Robin Hood i Król Artur.
To wszystko naprawdę wystarczyło, by zrobić dobry film. Wszystko byłoby świetnie, gdyby nie pewne „ale”, a mianowicie czarno-biała wizja świata i sprowadzenie historii szkockiej władczyni do roli nachalnej, propagandowej tuby. Być może „propaganda” to zbyt mocne słowo, ale nie sposób nie zauważyć, że reżyserka Josie Rourke (dla której był to już drugi film w karierze) w swoje dzieło upchnęła jak najwięcej twierdzeń o podłości mężczyzn względem kobiet. Każda zła rzecz, która się Marii przydarza, jest dziełem nikczemnych przedstawicieli płci brzydkiej: przyrodniego brata Jamesa, Johna Knoxa (czołowego protestanckiego duchownego w Szkocji), Darnleya (drugiego męża), Bothwella (trzeciego męża), szkockich lordów lub angielskich doradców Elżbiety I. W całym filmie tylko oni zdradzają i knują. Oczywiście to nie jest tak, że tych spisków nie było. Knox rzeczywiście judził przeciwko Marii, James w pewnym momencie się zbuntował, a Darnley był aroganckim, chciwym głupcem, któremu zależało głównie na wydarciu swej żonie władzy. Problem zaczyna się, gdy spojrzymy na Bothwella i Elżbietę I. Ten pierwszy został przez Rourke przedstawiony jednoznacznie jako gwałciciel i kolejny z szeregu mężczyzn, zazdrosnych o władzę Marii. Tymczasem historycy twierdzą, że był on prawdopodobnie miłością życia królowej i żaden gwałt oraz porwanie w rzeczywistości nie miały miejsca. Takie zaprezentowanie tego bohatera jest zatem czystą manipulacją.
Elżbieta natomiast jawi się jako bezwolna kukiełka w rękach doradców, a nie monarchini, samodzielnie podejmująca decyzje. W co najmniej dwóch scenach dość wyraźnie widać, że odcina się od nikczemnych działań swoich dworzan. Najpierw dość sarkastycznie komentuje sugestię Cecila, by ponownie wysłać armię do Szkocji i wesprzeć roszczenia brata Marii przeciwko niej. Następnie zamyka się w komnacie, spędza dnie na tworzeniu obrazków z materiału, a próbę wyciągnięcia jej na sesję rady kwituje słowami „knujcie sobie beze mnie”. Niezwykła córka Henryka VIII sprawia wrażenie kobiety, która popadła w depresję, nie ma ochoty się niczym zajmować i uważa, że nie ma na nic wpływu. Josie Rourke robi wszystko, aby zdjąć z Elżbiety I odpowiedzialność za los Marii, nawet jeśli jest to ze szkodą dla tej postaci i niektóre ze scen z jej udziałem wychodzą dość kuriozalnie. Jest za to mnóstwo nudnego gadania o siostrzanej miłości, dialogi, które niezbyt dobrze świadczą o inteligencji i instynkcie samozachowawczym głównej bohaterki* oraz finałowe spotkanie, które tak naprawdę nigdy nie miało miejsca, bo chorobliwie podejrzliwa (do czego miała wiele powodów) angielska królowa zawsze umiejętnie się od niego wykręcała (Elżbieta i Maria tak naprawdę nigdy się nie widziały twarzą w twarz). Nie, to po prostu nie było możliwe, żeby obie panie zignorowały tych wszystkich złych mężczyzn, usiadły razem i się dogadały. Dla nich obu stawka była po prostu zbyt duża. Reżyserka postanowiła jednak scenę spotkania włączyć do filmu, ponieważ nic innego tak nie podkreśla dramatyzmu sytuacji, jak konfrontacja dwóch samotnych monarchiń w świecie rządzonym przez mężczyzn.
*”Moi doradcy uważają mnie za nieodpowiedzialne dziecko” do angielskiego ambasadora. A także „Jeśli mnie zabijesz, to zabijesz swoją królową! Nie będę pouczana przez kogoś ode mnie niższego!” do Elżbiety.
Nie sądziłam nigdy, że to powiem, ale jeśli miałabym porównać „Reign” i „Marię, królową Szkotów” (dwie produkcje opowiadające o tej samej postaci historycznej), to ten pierwszy tytuł wywołał we mnie więcej emocji i zaangażowania w losy bohaterów. Owszem, ten serial to totalny kicz, nie było tam ani krztyny XVI-wiecznego klimatu (bardzo współcześnie wyglądające stroje, nierzadko tworzone przez sławnych projektantów), a fabuła czasami przypominała żenującą telenowelę. Z drugiej jednak strony niektóre z postaci były cudowne w swej groteskowości (Megan Follows jako Katarzyna Medycejska lub Craig Parker w roli Narcisse’a) i już nawet ta nastolatkowa Maria była w stanie przejąć widza swoim losem. Jeśli mam być szczera, wolę takie guilty pleasure, niż film, który nachalnie wciska mi światopogląd reżysera lub reżyserki. Szczytem „subtelności” jest scena pod sam koniec filmu, gdy uciekająca Maria stoi na szkockim klifie i patrząc na przeciwległy brzeg, mówi: „Anglia nie różni się chyba bardzo od Szkocji”. Stojący obok mężczyzna (pomagający jej rybak? Przewoźnik?) natomiast odpowiada: „Nie, [Anglia i Szkocja] to siostry”, co wyraźnie wywołuje ożywioną reakcję królowej. Chwilę później widzimy Marię już na wspomnianym spotkaniu z Elżbietą. Obawiam się jednak, że Szkoci nie zgodziliby się ze stwierdzeniem pana rybaka.

Jeśli spojrzeć na całość filmu, to w sumie chyba najbardziej szkoda mi jednak talentu Ronan i Robbie, które dostały do zagrania naprawdę fantastyczne i ważne role, zniszczone przez słaby scenariusz. Gdyby wyciąć z dialogów niektóre kwestie wypowiadane przez Saoirse (tak, te głupie), a Margot dać większe pole do popisu i nie sprowadzać jej Elżbiety do postaci smętnej firany, to „Maria, królowa Szkotów” mogłaby być całkiem niezłą produkcją. Niestety, obecnie ocenić ją mogę tylko jako „średnią”. Za dużo tu teatralności, co w sumie nie jest dziwne, jeśli uświadomimy sobie, że Josie Rourke do tej pory specjalizowała się przede wszystkim w teatrze szekspirowskim. A kino i teatr to jednak dwa różne media i trudno jest przełożyć wiarygodnie język jednego na język drugiego.