
Nie jestem jakąś wielką entuzjastką horrorów. Najczęściej oglądam je w domu, a do kina wybieram się na nie z rzadka. W sumie ostatnim razem poszłam na seans horroru w kwietniu 2018 r. – było to „Ciche miejsce” Johna Krasinskiego i Emily Blunt (zrecenzowane zresztą na Autostopie: https://kulturautostop.com/2018/04/23/cisza-twoim-wybawieniem-czyli-o-najnowszym-dziele-johna-krasinskiego/ ). Przyznaję się też bez bicia, że „Dziedzictwo. Hereditary” póki co nie widziałam, ale rzecz jasna teraz już zamierzam to nadrobić 😉 . Na „Midsommar” natomiast postanowiłam sobie, że muszę pójść koniecznie, bo, duh, po pierwsze: obrzędy przesileniowe i w ogóle cała ta folkowo-kolorowa otoczka (kto mnie zna, ten wie, że lubię takie rzeczy, zwłaszcza jako antropolog kulturowy z wykształcenia). Po drugie: Florence Pugh w roli głównej. Są tacy aktorzy i aktorki, którzy automatycznie wzbudzają moją sympatię i sprawiają, że chętnie chodzę na każdy ich film, choćby to była największa szmira. Florence Pugh akurat do nich należy. Po trzecie i ostatnie: zaintrygowała mnie nietypowa koncepcja horroru, osadzonego nie w jesiennym mroku i opuszczonych pomieszczeniach, ale w pełnym słońcu, atmosferze letnich wakacji i tętniącej życiem społeczności. Byłam ciekawa tego, jak reżyserowi uda się wzbudzić w widzach grozę w sytuacji, gdy bohaterowie otoczeni są kwiatuszkami i pastelowymi kolorami (swoją drogą, zdjęcia są piękne i nasz rodak, Paweł Pogorzelski, odwalił naprawdę kawał dobrej roboty). Uwierzcie mi – Ari Aster udowodnił, że jednak się da. W dalszej części tekstu mogą zdarzyć się spoilery, tak więc czujcie się ostrzeżeni.
Mająca emocjonalne problemy Dani w dramatycznych okolicznościach traci całą rodzinę: zarówno rodziców, jak i chorującą na dwubiegunowość siostrę. Co gorsza, nie znajduje realnego wsparcia nawet we własnym chłopaku, który traktuje ją jak zbędny ciężar i już od dłuższego czasu myśli o zerwaniu, podjudzany dodatkowo przez swoich kumpli. Jednocześnie jednak nie ma odwagi, by to zrobić i trochę szarpie się między własną niechęcią do tego związku a (nikłym) poczuciem przyzwoitości. I właśnie to drugie sprawia, że parę miesięcy później decyduje się zabrać Dani ze sobą i swoimi kolegami na wakacje do Szwecji – na zorganizowany z okazji letniego przesilenia festiwal w pewnej zamkniętej społeczności. I, rzecz jasna, już niedługo tej wycieczki pożałuje.
To, co jest ogromną zaletą „Midsommar”, to niekonwencjonalny sposób na straszenie widza i bohaterów. Nie uświadczymy tu typowych jump-scare’ów, którymi z reguły charakteryzuje się ten gatunek filmowy. Ari Aster za to umiejętnie operuje groteską, niedopowiedzeniami, a czasami też wszelkiego rodzaju obrzydliwością, aby zbudować napięcie i uczucie tajemnicy u oglądającego. A wszystko to, jak już wspomniałam, w kontraście do ogromnej ilości oślepiającego słońca, natury i zieleni, kwiatuszków, wianków, maików, pląsania po łące w lnianej sukienczynie, ludowej obrzędowości i innych tego typu radosnych z reguły rzeczy. Jest to w zasadzie jedyny zarzut, jaki mogłabym postawić „Midsommar”: czasami akcja „siadała”, bo w fabułę powciskano trochę za dużo „egzotycznych” (dla Amerykanów), barwnych zwyczajów lokalnej ludności i zaczynały one stopniowo nużyć. Także niektóre momenty filmy sprzyjały parskaniu śmiechem, ale w tym przypadku był to raczej zamierzony przez reżysera efekt. W końcu o to właśnie chodzi w samej grotesce. Aster pokazuje w „Midsommar”, że źródłem strachu i psychicznego dyskomfortu niekoniecznie musi być wyskakujące nagle zza rogu monstrum.
Raczej nietypowo jak na horror (a przynajmniej w porównaniu do wielu dotychczasowych filmów z tego gatunku), „Midsommar” nie skupia się głównie na pokazywaniu coraz to bardziej wymyślnych sposobów straszenia i zabijania bohaterów, a na rozwoju postaci i relacji między nimi. W standardowym, „szablonowym” horrorze protagonista raczej nie przechodzi głębokiej wewnętrznej przemiany, bo liczy się przede wszystkim zapewnienie widzowi rozrywki pod postacią jak największej ilości krwi, grozy i strachów. Tu wręcz przeciwnie. Ari Aster przygląda się zarówno rozpadowi związku Dani i Christiana, jak i zmianom zachodzącym w samej głównej bohaterce, procesowi pokonywania przez nią traumy i własnych demonów. Oczywiście te przemiany nie wzięły się znikąd. Nie licząc Pellego, który przecież od początku jest członkiem społeczności „kultystów”, Dani jako jedyna z całej grupy przyjaciół* ma idealne podłoże psychologiczne do tego, by zrozumieć i zaakceptować zwyczaje odwiedzonej społeczności. W końcu to ona nie ma szeroko pojmowanej rodziny, ani jednej prawdziwie bliskiej osoby. Stopniowo jej rodziną stają się właśnie członkowie lokalnej społeczności kultystów, co podkreślone zostaje sceną, gdy kobiety zawodzą razem ze zrozpaczoną Dani. One z nią współodczuwają i, jakkolwiek śmiesznie to nie brzmi, w tym wspólnym krzyczeniu wyrażona zostaje ich wspólnota. Oczywiście podjęte przez bohaterkę decyzje można uznać za przejaw religijnego wyprania mózgu przez sektę 😉 , aczkolwiek nie bez znaczenia jest jej finalny uśmieszek, gdy w stodole-świątyni płonie Christian. Świadczy on po prostu o ostatecznym zwalczeniu wewnętrznych demonów przez dziewczynę, pogrzebaniu starego, pełnego cierpień życia (reprezentowanego między innymi właśnie przez byłego już chłopaka) i rozpoczęcie nowego. Dani po prostu odnalazła wewnętrzny spokój, jakkolwiek dziwnie to nie brzmi w kontekście wydarzeń, jakie miały miejsce w filmie.
*Co jest paradoksalne o tyle, że dwóch innych bohaterów, Christian i Josh, studiuje coś na kształt antropologii kulturowej (nigdy nie zostało to stwierdzone wprost, choć może się mylę i coś przeoczyłam) i piszą właśnie pracę dyplomową w oparciu o badania terenowe.