
Nie przewiduję jakiegoś bardzo długiego wpisu na ten temat, ponieważ sprawa jest w zasadzie bardzo prosta. Najnowszy film „Króla Lwa” w wersji live-action (choć w sumie trudno go tak nazwać, skoro całość to wysokiej jakości animacja, bez pokazujących swoje twarze aktorów) jest pod względem scenariuszowym i montażowym niemalże identyczną kopią produkcji z roku 1994. W stopniu tak ogromnym, że naprawdę czułam się bardzo dziwnie na początku seansu, gdy przy podniosłych tonach piosenki „Krąg Życia” pokazywano zmierzające do Lwiej Skały zwierzęta sawanny. Wszystkie ujęcia były takie same: mrówki chodzące po gałęzi drzewa, kroczące słonie i żyrafy, biegnące antylopy, lecące ptaki i tak dalej, i tak dalej. Takie samo, a jednak inne, bo w końcu innego rodzaju animacja. I teraz wyobraźcie sobie 30-letniego człowieka, który oryginalnego „Króla Lwa” widział dziesiątki razy i ujęcie praktycznie każdej sceny zna doskonale na pamięć. Możecie się domyślić, jak dziwacznie się czułam.

Mogę Wam wymienić w punktach wszystkie zmiany, jakie względem oryginału wprowadzono w „Królu Lwie” w reżyserii Jona Favreau. A są one bardzo, ale to bardzo subtelne, najczęściej (choć nie zawsze) występują w warstwie dialogowej:
- Shenzi jednoznacznie wyrasta na liderkę hien. Wcześniej była po prostu członkiem głupiutkiej trójcy bohaterów (podpadającej pod tak zwany comic relief), która służyła Skazie. Tym samym hieny jako grupa w nowej wersji zyskały trochę bardziej na autonomii i stały się bardziej niezależne od głównego antagonisty.
- Tak przy okazji hien wypada nadmienić, że między rzeczoną Shenzi a Nalą wyraźnie wyrósł personalny konflikt i obie panie mogły się ze sobą zmierzyć w kulminacyjnej walce.
- Dopiero tutaj zostają wspomniane „prawa łowieckie”, które zostały przez Mufasę ustanowione i które pozbawiły hieny prawa wstępu na Lwią Ziemię.
- Jedyną całkowicie nową sceną w całym filmie jest próba ucieczki Nali z Lwiej Ziemi. W 1994 roku dorosła lwica została pokazana dopiero w momencie spotkania po latach z Simbą (już na terenie zamieszkanym przez Pumbę i Timona).
- Oferty matrymonialne, składane Sarabi przez Skazę. Wcześniej nie było żadnego „kiedyś odrzuciłaś mnie, wybrałaś Mufasę, teraz zostań moją królową”.
- Jedyną zmienioną piosenką jest „Przyjdzie czas” Skazy – prawdopodobnie w wyniku wcześniejszych kontrowersji, według których maszerujące hieny za bardzo przypominały nazistów.
- Relacje Simby z Timonem i Pumbą: nie za bardzo widać tu jakąkolwiek zażyłość między tymi postaciami, prawdopodobnie z powodu głębszego zarysowania dotychczasowego otoczenia guźca i surykatki. Wokół Timona i Pumby pojawiają się też inne zwierzęta, żyjące w swoistej „komunie” i jedzące robale, wchodzące z bohaterami w interakcje. Simba, ze względu na fakt bycia drapieżnikiem, najwyraźniej nie jest przez nich akceptowany tak do końca – dotyczy to również nowych kumpli od Hakuna Matata, którzy względem lwa wykazują jakoś mało empatii. Tego również nie było w oryginale z 1994 roku.
Reszta filmu pozostaje identyczna z wersją rysunkową. Wymienione wyżej zmiany nie są nawet złe, wręcz przeciwnie, dodają do fabuły więcej „mięsa” i ciekawie rozwijają relacje między znanymi już bohaterami. Problem tylko w tym, że całość zostaje zniweczona właśnie przez ową cudowną grafikę wysokiej jakości.
Całą karuzelą aktorskich wersji disneyowskich bajek rządzi rzecz jasna chęć zarobienia na nostalgii osób, które dzisiaj mają 30-parę lat. Dlatego od piątkowej premiery na kinowej sali zasiadają zarówno rodziny z dziećmi, jak i rzeczeni 30-latkowie (co, moim zdaniem, jest straszliwym błędem twórców, jeśli chodzi o komfort oglądania filmu. To chyba pierwszy taki przypadek, gdy pomieszane zostają dwie skrajnie odmienne grupy docelowe). W przeciwieństwie jednak do takiego „Stranger Things”, które przecież również „żeruje” na ludzkiej nostalgii, Jon Favreau stworzył nowego „Króla Lwa” w sposób skrajnie odtwórczy. Nawet pomimo wymienionych przeze mnie wyżej zmian. Nie zdziwiłabym się, gdyby się okazało, że wyciągnęli po prostu stary scenariusz z 1994 roku i lekko go przerobili. Nie wiem, jak w przypadku innych disneyowskich bajek w wersji live-action (do tej pory widziałam tylko „Kopciuszka” i „Piękną i Bestię”), bo po prostu w ich przypadku nie znam każdej sceny na pamięć. Tutaj jednak jestem w stanie zarzucić Favreau totalną i absolutną odtwórczość, którą reżyser stara się zatuszować piękną grafiką najwyższej jakości. Jest to jednak chybiony pomysł, bo rzeczywiście, jak wiele osób pisało już w recenzjach, realistycznie wyglądające pyski (i dzioby) zwierząt w większości nie nadają się do wyrażania typowo ludzkich emocji (wyjątkiem mogą być hieny, które tutaj grafikom naprawdę się udały). To po prostu nie ta mimika, nie ta ekspresja. W rezultacie nawet w scenie śmierci ojca Simba nie wygląda na specjalnie zrozpaczonego, a całość pozbawiona jest duszy i bardziej przypomina film przyrodniczy. Tylko głosu tej nieszczęsnej Czubówny brak.