
Bardzo łatwo pomyśleć, że „Złodziejaszki” („Manbiki kazoku”) w reżyserii Hirokazu Koreedy i „Parasite” Joona-ho Bonga w zasadzie niczym się nie różnią, bo: a) oba filmy pochodzą z Azji, b) oba zostały nagrodzone Złotą Palmą w Cannes, c) oba opowiadają o rodzinie cwaniaczków, znajdujących się na marginesie społeczeństwa i żyjących na jego koszt. Nic bardziej mylnego. To znaczy, oczywiście wszystkie trzy powyższe punkty jak najbardziej są prawdą. Tyle że dwaj reżyserzy w opowiadanych przez siebie historiach kładą nacisk na kompletnie odmienne rzeczy: film Koreedy standardowo (bo japoński twórca pochylał się nad tym tematem już we wcześniejszych swoich produkcjach) opowiada o więziach rodzinnych i w ogóle o tym, co to znaczy mieć rodzinę. Natomiast Joon-ho Bong przygląda się rozwarstwieniu społecznemu w Korei Południowej, głębokiej przepaści, jaka istnieje między bogatymi a biednymi.
Głównymi bohaterami „Parasite” są ojciec rodziny z żoną i dwójką dorosłych dzieci. Wszyscy są bezrobotni i niewykształceni, żyją w nędznej suterenie (nie na darmo jest to właśnie suterena, a nie np. poddasze) i czasem coś tam zarobią, dorywczo składając pudełka do pizzy. Korzystają z każdej nadarzającej się okazji, by złapać coś za darmo – nawet jeśli to tylko sygnał wi-fi z knajpy nad nimi. Ta postawa doprowadza do takich absurdów, jak scena dezynsekcji, gdy ojciec mówi, żeby nie zamykać okna, to za friko pozbędą się z mieszkania karaluchów i pluskiew (w rezultacie duszą się w swojej suterenie). To pierwszy z wielu momentów, gdy reżyser subtelnie podsuwa nam skojarzenia głównych bohaterów z wyłażącym spod ziemi robactwem. Nędznymi, biernymi stworzeniami, którym brak poczucia sprawczości (mimo okazjonalnego fantazjowania o lepszej przyszłości), które nie snują żadnych planów (bo po co, skoro i tak wszystko może się zawalić?) i ograniczają się do żerowania na innych.
Pozorny przełom następuje, gdy przyjaciel, student prestiżowego uniwersytetu, rekomenduje Gi-woo (syna) na stanowisko korepetytora nastoletniej córki państwa Park. A ci, no cóż, ci stoją na drugim biegunie społecznej hierarchii i są obrzydliwie bogaci. Wkręcanie kolejnych członków rodziny na posadę (oczywiście bez przyznawania się do jakiegokolwiek pokrewieństwa) – siostrę na nauczycielkę młodszego dziecka, ojca na kierowcę, matkę na gosposię – idzie coraz lepiej, aż do momentu, gdy sprawa się rypnie. Ale dalej opowiadać nie zamierzam, bowiem nie chcę Wam zepsuć przyjemności z oglądania. Dość rzecz, że „Parasite” to cudowna czarna komedia (a może raczej tragikomedia?) i na ekranie naprawdę dzieje się wiele zaskakujących rzeczy.
To, co się udało Joon-ho Bongowi, to na pewno powstrzymanie się od jakiejkolwiek oceny. Nie jest bowiem tak, że pasożytnicza rodzina cwaniaczków funkcjonuje w filmie jako ci „źli” i godni potępienia bohaterowie. Tak po prawdzie, to wszyscy mają tu trochę za uszami, w tym bogate małżeństwo Parków. Wieczne narzekanie pana Parka na spoufalających się kierowców, rozmowy o tym, że ich nowi pracownicy pachną (czy raczej „śmierdzą”) tak, jak mieszkańcy przemieszczający się metrem (plus rzucone przez panią Park, wiele mówiące o niej samej: „O Boże, już całe wieki nie jeździłam metrem!”) – to tylko pokazuje, jak bardzo snobistyczni są ci ludzie i jak bardzo czują się lepsi od swoich podwładnych, mimo generalnie życzliwego nastawienia do nich. Również i oni fantazjują na temat innej warstwy społecznej (scena seksu i tanich majtek), ale, no właśnie, to wszystko zamyka się w granicach marzeń i fantazji, czy to seksualnej, czy po prostu takiej zwykłej, dotyczącej przyszłości. Żaden z bohaterów nigdy nie ośmieli się* przekroczyć granic wewnętrznego podziału społeczeństwa.
*I też nikt z nich tak naprawdę tego nie chce, bo w sumie dobrze i wygodnie jest im się babrać we własnym sosie, zarówno jeśli chodzi o Parków, jak i o główną rodzinę cwaniaków.