
Po tygodniu od premiery udało mi się wreszcie pójść na „Pewnego razu… w Hollywood” i mam parę drobnych przemyśleń na ten temat. Jeśli ktokolwiek z Was nie był jeszcze na seansie, to uczciwie ostrzegam przed SPOILERAMI 😉 .
Sądzę przede wszystkim, że to film nieco inny od wcześniejszych zrobionych przez Tarantino. Przede wszystkim odnoszę wrażenie, że struktura scenariusza jest mocno rozmyta i trudno znaleźć np. mocne, zdecydowane punkty zwrotne. A jeśli już, to znajdują się one bardzo, bardzo daleko w fabule. Tarantino rozciągnął ekspozycję do granic możliwości, w związku z czym z jednej strony bardzo dobrze poznajemy bohaterów, a z drugiej zaczyna to w pewnym momencie nużyć – zwłaszcza, że film jest również naćkany subtelnymi odwołaniami do historii Hollywood, które z pewnością nie każdy wyłapie. I pewnie z tego powodu oceniłabym film raczej jako przeciętny, gdyby nie… końcówka.
Przejdźmy jednakże na chwilę do postaci granej przez Margot Robbie. Jej Sharon Tate w zasadzie nie robi na ekranie nic konkretnego. Tylko podryguje, uśmiecha się, tańczy i wygląda pięknie (a razem z nią Polański Rafała Zawieruchy, który co prawda przewija się głównie w tle, ale nie ma go znowu tak mało, jak pisali niektórzy). Jednakże stanowi też jednocześnie idealny kontrapunkt dla bohaterów granych (genialnie, tak swoją drogą) przez Brada Pitta i Leonardo DiCaprio. Wraz z każdą kolejną sceną z jej udziałem spodziewamy się tragedii (to chyba jedyna rzecz w całym filmie, co do której nie trzeba być ekspertem od Hollywood – w zasadzie każdy wie o zbrodni dokonanej w willi Polańskiego). Nie musimy nawet orientować się w konkretnych datach, bo widząc na ekranie wydatny ciążowy brzuch Sharon zdajemy sobie sprawę, że już niedługo kobieta zostanie brutalnie zamordowana przez bandę Mansona.
Tarantino umiejętnie buduje jednak napięcie i bawi się oczekiwaniami widza, który jest przekonany, że wie jak się historia dalej potoczy. A tu niespodzianka, bo w finałowych scenach zabójcy wchodzą nie do willi Polańskiego, tylko do sąsiadującego z nią domu Ricka Daltona (granego przez Leo DiCaprio). I ostatecznie giną tylko zamachowcy (są to jedyne tak naprawdę brutalne sceny w całym filmie, co jest raczej nietypowe jak na Tarantino), z którymi pięknie sobie radzą główni bohaterowie (plus pies. Nie zapominajmy o psie!). Natomiast Sharon Tate, Jay Sebring, Abigail Folger i Wojtek Frykowski są bezpieczni. I jest to dosyć pokrzepiające w sytuacji, gdy pomyślimy, że młoda i piękne kobieta została głównie zapamiętana przez ludzi jako ofiara bestialskiego mordu, a nie jako uzdolniona, dobrze rokująca aktorka (warto zwrócić uwagę na sceny, w których Sharon idzie do kina na seans swojego filmu i jest wyraźnie zachwycona pozytywnymi reakcjami widowni). „Once upon a Time in… Hollywood” to swego rodzaju hołd oddany Tate przez Tarantino. I w tym upatruję geniuszu tego twórcy. Całkowicie pozbyłam się swoich wcześniejszych wątpliwości co do tego, czy przypadkiem Tarantino nie żeruje na tragedii Polańskiego i jego zmarłej małżonki.