
Choróbsko mnie rozłożyło, więc na „Legiony” wybrałam się o cały tydzień później, niż planowałam. I, szczerze mówiąc… jestem pozytywnie zaskoczona. Oczywiście naczytałam się wcześniej w necie, jaki to scenariusz zły, jaki główny wątek nudny, że więcej romansu, niż filmu wojennego, bla bla bla. Pomijam fakt, że w kontekście historii tak wielkiej grupy, jaką były Legiony, po prostu muszą być w scenariuszu jednostkowi bohaterowie, na których skupia się fabuła. Inaczej byłby to film dokumentalny, na który wybrałaby się wąska grupa pasjonatów.
Natomiast wbrew pozorom trójkącik miłosny Oli, Tadka i Józka wcale nie jest tak sztampowy, jak mogłoby się wydawać. Pierwszym powodem jest sposób, w jaki cała niezręczna sytuacja się rozwiązuje, a mianowicie (spoilery, tralalala) to, że Józek nie ginie szlachetnie w obronie Tadka (serio, spodziewałam się takiego zwrotu akcji), tylko idzie swoją drogą – nie wiem, czy zwróciliście uwagę na fakt, że po tym, jak uratował rywala i zyskał tym uznanie kolegów, ten bohater siada sobie w okopie i się uśmiecha. Wydaje się być zadowolony, choć teoretycznie powinien mieć złamane serce. Drugim powodem jest niesztampowość samych postaci, w tym właśnie Józka: chłopa, dezertera i analfabety, któremu przede wszystkim marzy się powrót do rodzinnej Łodzi i założenie fabryki opon. Jest to w zasadzie antybohater, choć o dobrym i szczerym sercu. Serio, kiedy ostatnio mieliśmy w polskim filmie historycznym postać, która nie maszeruje z patriotyczną pieśnią na ustach? Tutaj z mojej strony wielki szacunek do Sebastiana Fabijańskiego, który pokazał, że nie zawsze gra tak niemrawo. No i Ola Tubilewicz – dziewczyna, która żadnej pracy, ani niebezpieczeństwa się nie boi. Nie tylko zszyje na stole operacyjnym porozrywane flaki, ale i podłoży pod most dynamit. Z pistoletu też umie strzelać. Morowa dziewucha, a nie jakaś tam Helena, co to na swojego Skrzetuskiego czeka. Sam Bartosz Gelner w roli szlachetnie urodzonego (taka przeciwwaga dla niewykształconego i obszarpanego Józka Wieży) Tadka Zbarskiego też daje radę. To taki klawy, wesoły chłopak, gotowy oddać życie za własną dziewczynę, ale też traktujący swoje obowiązki z powagą. Krótko mówiąc – bohaterowie sympatyczni, z którymi idzie się utożsamiać, którym można dopingować i o których los drżeć. Do tego dochodzi jak zwykle rewelacyjny Mirosław Baka jako Stanisław „Król” Kaszubski i Piotr Cyrwus w roli mocno gościnnej i raczej humorystycznej.
Ogromną zaletą „Legionów” jest brak patriotycznego zadęcia, choć przecież tematem tego filmu jest odzyskanie przez Polskę niepodległości. Dialogi nie drażnią bogoojczyźnianą pompatycznością, mimo że trailer coś takiego właśnie sugerował (to właśnie pokazuje, jak wielką fuszerkę odwalili ludzie odpowiedzialni za zwiastun). Świat nie jest tutaj tak czarno-biały, jak moglibyśmy się spodziewać, bo oprócz wspomnianego wyżej Józka-antybohatera, mamy też Złotnickiego, czyli Polaka-konformistę (choć oczywiście został on przez filmowego „Króla” okrzyknięty zdrajcą). Z drugiej strony epickości „Legionom” nadaje fakt, że najwyraźniej nie pożałowano na tę produkcję pieniędzy: granaty wybuchają, działa strzelają, piach do okopów się sypie, a taka na przykład szarża pod Rokitną wyszła zaiste widowiskowo. Ja się na „Legionach” bawiłam przednio, choć wiadomo: haters gonna hate, prawdopodobnie tylko dlatego, że to film polski.