
Jeśli dam radę, to być może niedługo strzelę jakiś wpis na blogu na temat filmów z 35. Warsaw Film Festival. Na razie krótko, bo w środku festiwalu dopadł mnie kryzys, spowodowany (jak sądzę) zarówno fizycznym zmęczeniem (było, nie było, od paru dni dzień w dzień siedzę na sali kinowej i w przeciwieństwie do niektórych osób nie wzięłam na ten czas urlopu w pracy), jak i totalnym brakiem satysfakcji z obejrzanego wczoraj filmu. A jest to „Echo” Runara Runarssona, o którym chcę powiedzieć parę słów, bo mnie jako aspirującą scenarzystkę tak bardzo rozczarował, że, no, po prostu muszę coś napisać. Jest mi smutno tym bardziej, że w tegorocznej edycji jest to jedyny reprezentant kinematografii islandzkiej. Chyba jeszcze nigdy nie stwierdziłam, że jakiś film „nie ma scenariusza”, ale jeśli chodzi o „Echo”, to… ten film na serio go nie ma. Brakuje w nim fabuły i w ogóle jakiejkolwiek struktury, brakuje konkretnie scharakteryzowanych bohaterów. Motyw podróży bohatera? Zapomnijcie! „Echo” to po prostu luźny zbiór niepowiązanych ze sobą scen, gdzie jedynym wspólnym mianownikiem są święta Bożego Narodzenia i Sylwester. A to połączenie trochę jednak zbyt słabe na film z wieloma postaciami pełniącymi role protagonistów. Bohaterowie wchodzą na scenę i chwilę później z niej schodzą, aby już nigdy więcej się nie pojawić. Dowiadujemy się o nich bardzo mało z krótkich dialogów, obserwujemy ich w sytuacjach banalnych, codziennych, takich, które mogłyby mieć miejsce w jakimkolwiek miejscu na świecie. Widzimy zatem, między innymi: pracownicę muzeum, kłócącą się przez telefon z byłym mężem o dzieci; pracowników Błękitnej Linii na swoich stanowiskach; przygotowania do wigilijnej kolacji; rodzinne kłótnie o politykę podczas telewizyjnego orędzia pani premier; szkolne jasełka; obcokrajowca, w ten specjalny czas tęskniącego za ojczyzną; polskich robotników, którzy z powodu niskiej płacy się zbuntowali i odeszli z pracy; samotną i odgrzewaną w mikrofali kolację wigilijną przy włączonym telewizorze; podrygujących w takt kolęd rzeźników przy pracy; puszczanie fajerwerków; wspólne śpiewanie kolęd na rynku etc. I tak dalej, i tak dalej, przez równo 58 scen oraz (dzięki Bogu, że nie więcej) 80 minut filmu. Niekończący się korowód postaci, nie mających ze sobą nic wspólnego, nie połączonych ze sobą żadną, nawet najdelikatniej zarysowaną historią.
Cytując blog Utulę THULE, która po seansie została na sesji Q&A z reżyserem (ja, niestety, spasowałam, przede wszystkim na bardzo już późną godzinę): „Rúnar Rúnarsson odpowiada enigmatycznie. Jego zdaniem kino fabularne ma swój kres i obecnie zamiast wymyślania własnych historii scenarzysta powinien opowiadać te prawdziwe, rejestrować rzeczywistość, jak w dokumencie”. Reżyser co prawda takim stwierdzeniem wpisuje się niejako w nurt postmodernistyczny, aczkolwiek kompletnie nie zgadzam się z jego wizją. Przede wszystkim myli on dwie rzeczy: etnografię i kinematografię, a tak się składa, że obie te dziedziny mnie dotyczą. To uprawiając to pierwsze staramy się rejestrować rzeczywistość jak najwierniej i ingerować w nagrywany materiał w jak najmniejszym stopniu, bo służy to procesowi zrozumienia danej rzeczywistości kulturowo-społecznej, opisania jej w jakiś sposób. W tym wypadku audiowizualna rejestracja wydarzeń wcale nie musi być ustrukturyzowana. Natomiast kinematografia (w tym także dokumentalna) tak naprawdę bez struktury nie istnieje.