13 Festiwal Filmowy Pięć Smaków – krótki przegląd filmowy

13 edycja Festiwalu Filmowego Pięć Smaków właśnie się zakończyła, warto zatem wspomnieć o kolejnych filmach, które miałam okazję zobaczyć w jego trakcie.

„Mr. Long”, reż. SABU, Chiny, Hongkong, Japonia, Niemcy, Tajwan 2017

201713905_5-h_2017

Film, który nieoczekiwanie podczas festiwalu wzbudził we mnie chyba największe emocje, głównie dzięki kapitalnej scenie kulminacyjnej i związanymi z nią aktorskimi umiejętnościami gwiazdy chińskiej kinematografii, czyli Chen Changa (polscy widzowie mogą go kojarzyć chociażby z „Przyczajonego tygrysa, ukrytego smoka”. Aktor ten został też zaangażowany do ekranizacji „Diuny” Denisa Villeneuve). Oczywiście zero spoilerów z mojej strony, ale dość rzec, że to jedyny moment, gdy chodzący zawsze z kamiennym wyrazem twarzy Long pokazuje szczere emocje. Sama fabuła jest raczej prosta: oto tajwański płatny zabójca zawala w Tokio zlecenie i przez pewien czas musi się w japońskiej stolicy ukrywać. Tu poznaje Juna, kilkuletniego chłopca, którego matka jest narkomanką o tragicznej historii. To spotkanie, rzecz jasna, całkowicie odmieni życie mężczyzny – zimnego i twardego jak stal mordercy. „Mr. Long”, jak przystało na dzieło SABU (Hiroyuki Tanaka), jest filmem mocno eklektycznym. Kino gangsterskie miesza się tu z romansem, komedią i dramatem, a nawet kinem spod znaku „jedzenie leczy duszę”. Reżyser z łatwością skacze między konwencjami: w jednym momencie urządza na ekranie krwawą rzeźnię, by chwilę potem wprowadzić na scenę pociesznych sąsiadów Longa i rozładować napięcie głupawymi gagami. Sam główny bohater świetnie włada nożem zarówno jeśli chodzi o zamordowanie kogoś, jak i posiekanie pora do pysznej zupy. Jednakże ten eklektyzm i operowanie kontrastem nie sprawia, że film jest chaotyczny. Wręcz przeciwnie, wszystko składa się na perfekcyjną całość.

„Smak pho”, reż. Mariko Bobrik, Polska, Niemcy 2019

zupa_pho

Miałam obawy co do tego (chyba) jedynego w historii filmu o warszawskich Wietnamczykach z dwóch powodów. Po pierwsze, reżyserka jest Japonką, nie mającą nic wspólnego z Wietnamem. Po drugie (wynikające po trochu z pierwszego), Mariko Bobrik sama w jednym z wywiadów przyznała, że gdy zaczynała pisać scenariusz do filmu… tak naprawdę nic nie wiedziała o wietnamskich obyczajach. Na szczęście moje obawy okazały się bezpodstawne.

„Smak pho” to bardzo ciepła opowieść o poszukiwaniu źródeł własnej tożsamości i swojego miejsca na ziemi. 10-letnia Maja i jej ojciec są warszawskimi Wietnamczykami. On pracuje w restauracji serwującej specjał kuchni wietnamskiej, czyli zupę pho. Jest również samotnym ojcem (żona-Polka zmarła), starającym się wychować córkę najlepiej, jak tylko może. Gdy restaurację przejmie nowy właściciel i narzuci niemalże multikulturowe menu (japońsko-tajsko-wietnamskie, bo przecież „wszystko to to samo”), bohater poczyta to za zagrożenie dla swojej tożsamości i zacznie myśleć o powrocie do Wietnamu. Maja natomiast reprezentuje już kompletnie inne pokolenie warszawskich Wietnamczyków. Urodziła się i wychowała w Polsce, ponadto jest w połowie Polką. Warszawa to całe jej życie i dziewczynka w ramach młodzieńczego buntu odrzuca swoją wietnamską spuściznę. Choć główni aktorzy są naturszczykami i czasem z ich gry aktorskiej przebija pewna sztywność, nie sposób odmówić tej historii uroku. Mariko Bobrik stworzyła film w oparciu o własne doświadczenia imigrantki (mieszka i studiowała w Polsce) i osoby odmiennej kulturowo w obcym kraju, paradoksalnie więc nie musiała robić aż tak wielkiego researchu na temat kultury wietnamskiej.

„Z kości powstałeś”, reż. Toshiyuki Teruya (Gori), Japonia 2018

1600x_5c5c4f15aa0562a3b1df7b6efebe7f346af08f25c1d7d

Film zamknięcia 13 edycji Festiwalu Filmowego Pięć Smaków.

Ciepły i pełen pięknych zdjęć komediodramat o wielopokoleniowym łańcuchu życia i śmierci (tak, wiem, brzmi jak „Król Lew”). 4 lata po śmierci matki filmowa rodzina bohaterów zbiera się na słonecznej wysepce Aguni w archipelagu Okinawa, aby dochować wierności lokalnemu zwyczajowi i poddać ablucji kości zmarłej*. Przy okazji z przysłowiowej szafy wychodzą liczne (nomen omen) trupy, z którymi postacie muszą sobie poradzić. Koniec końców wszystko, rzecz jasna, kończy się dobrze. Reżyser Gori (sam zresztą pochodzący z Okinawy) umiejętnie łączy opowieść o lokalnej kulturze z refleksją na temat uniwersalnych wartości. Osoby nie gustujące w slow cinema ten film może momentami nużyć, mi jednak bardzo się podobał.

*Trzeba pamiętać, że wbrew pozorom japońska kultura nie jest monolitem i poszczególne regiony tego kraju bardzo się od siebie różnią. Sam archipelag okinawski należy do japońskiego państwa od stosunkowo niedawna – aż do 1879 r. istniało na jego terenie Królestwo Riukiu, którego historia toczyła się odrębną drogą. Okinawa to w zasadzie najbardziej „niejapoński” region Japonii.

„Nasze miejsce”, reż. Kongdej Jaturanrasamee, Tajlandia 2019

nasze_miejsce

Kolejny z festiwalowych filmów, traktujących o poszukiwaniu siebie i swojego miejsca na ziemi, co zresztą sugeruje sam tytuł. W tym wypadku jednak mam znacznie mniej pochwalnych słów na temat obejrzanej produkcji. Sue jest młodą osobą u progu dorosłości. Nie do końca wie, czego chce od życia, jest jednak pewna jednego: pragnie wyrwać się z rodzinnej miejscowości, a najlepiej w ogóle z Tajlandii. W tym celu ubiega się o stypendium i przyjęcie na studia w Finlandii. Dlaczego akurat ten kraj? Sue w zasadzie… nie wie. Ot tak, po prostu. O samej Finlandii w zasadzie też nic nie wie. Miejsce docelowe nieważne, po prostu chodzi o to, by wyrwać się jak najszybciej z tej dziury i uciec: od problemów, obrażonych przyjaciół, bycia skazaną na rodzinną knajpę, w której musiałaby nieustannie gotować innym kluski i nabijać kolejne kwoty na kasę fiskalną. Z drugiej jednak strony ciężko jest Sue tę Tajlandię opuszczać, bo zostawia za sobą bliską przyjaciółkę, Belle. Ten film byłby dobry, gdyby nie scenariusz, który pod koniec zaczyna chylić się ku upadkowi. Scena kulminacyjna (a przynajmniej taka się może wydawać), czyli spotkanie z duchem matki, jest tak absurdalna, że nie sposób powstrzymać tego uśmieszku, cisnącego się na usta. Po niej natomiast następuje szereg scen, związanych z bardzo późno wprowadzonym wątkiem matki jako dawczyni organów (po ki diabeł?), które w zasadzie są bezcelowe i niczego nie wnoszą do filmu. Po co, ja się pytam?

„Niebieska godzina”, reż. Yuko Hakota, Japonia 2019

46c96a7014cc5c5ff40ad0f686eb730b

Sunada to sfrustrowana 30-parolatka, robiąca karierę w wielkim mieście (Tokio?) i szczerze nienawidząca swojej rodzinnej miejscowości, czyli Ibaraki. Tu wypada wspomnieć, że „Niebieska godzina”, razem z innym filmem, czyli „Zabierz mnie do Saitamy”, została na Festiwalu włączona do sekcji „Japonia: Out of Focus”, ponieważ porusza temat japońskich peryferii kulturowo-społecznych. W tym wypadku chodzi o traktowanie Ibaraki (i Saitamy) przez Japończyków na tej samej zasadzie, jak Polacy podchodzą do Radomia, czyli o ogólnonarodowe podśmiechujki z mieszkańców tego konkretnego miasta. „Brzydki jak z Saitamy, głupi jak z Ibaraki” (lub na odwrót) – mawia się w Japonii. Sunada dokładnie tak samo pochodzi do miejsca, w którym się urodziła. Ibaraki to jej zdaniem zapyziałe i prostackie zadupie, a jej własna rodzina to banda dziwaków (choć, nie przeczę, jej brat rzeczywiście wydawał się… lekko psychopatyczny). Dlatego zgadza się na powrót do Ibaraki tylko ze względu na sytuację chorej babci, z którą była kiedyś bardzo blisko. Ten film również mógł być dobry, ale tym razem zawiniła, moim zdaniem, kreacja głównej bohaterki. Sunada to po prostu irytująca, antypatyczna postać i ciężko zaangażować się w śledzenie jej perypetii. Do tego dochodzi zakończenie, które jest (przynajmniej w moim mniemaniu) chaotyczne i mało zrozumiałe.

blue-hour-2

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s