Siła siostrzeństwa, siła kobiecości, czyli przedpremierowo o „Małych kobietkach” Grety Gerwig

Są takie filmy, z których seansów płynie czysta przyjemność i takim właśnie są dla mnie „Małe kobietki” w reżyserii Grety Gerwig. Oczywiście jakaś tam doza sceptycyzmu się wkradła, bo ile razy można adaptować tą samą historię? Wszak nie tak dawno temu, w 2017 roku, pojawił się wyprodukowany przez BBC miniserial z Mayą Hawke w roli Jo. I wcale nie był taki zły, a sama Maya (córka Umy Thurman i Ethana Hawke, jakby ktoś nie wiedział, a zatem nazwisko zobowiązuje) nieźle sobie poradziła, zwłaszcza biorąc pod uwagę fakt, że to jej aktorski debiut. Kolejny z filmów Grety Gerwig ujmuje tę znaną powszechnie historię w nieco inny sposób. Owszem, jest wierny literackiemu pierwowzorowi. Mamy tu wszystkie wydarzenia, jakie powinny pojawić się w ekranizacji „Małych kobietek”: przypalenie włosów Meg, Amy robiąca odlew swojej stopy i związany z tym „incydent”, złośliwe spalenie twórczości Jo przez siostrę, limonki, oddanie świątecznego śniadania ubogiej rodzinie, ścięcie przez Jo włosów, choroba Beth. Można by długo wyliczać. Jednakże Greta Gerwig nie odhacza po prostu kolejnych punktów na liście. Układa historię tak, by ukazać siłę więzi między siostrami oraz zainicjować dyskusję na temat natury kobiecości.

little-women-cast-sony-pictures

Mamy zatem dwie czasowe linie fabularne, poprowadzone równolegle, choć w pewnym momencie zbiegające się. Jedna ukazuje dzieciństwo bohaterek i jest wyraźnie bardziej słoneczna w kolorze. Dziewczęta brykają, psocą, śmieją się i kłócą, oddają się swoim największym pasjom artystycznym: Jo pisarstwu, Amy malarstwu, Beth (dziecko jeszcze) grze na fortepianie, a Meg aktorstwu (choć w przypadku tej akurat bohaterki sztuka nie ma znaczenia tak wielkiego, jak u jej sióstr). Ich życie w większości pozbawione jest trosk, nie licząc rzecz jasna nieobecności ojca, przebywającego na wojnie oraz szkarlatyny, na którą zapada w pewnym momencie Beth. Druga z linii czasowych skąpana jest w raczej smutniejszych (czy też raczej: poważniejszych) kolorach i reprezentuje stopniowe wkraczanie w dorosłość i dojrzewanie. Amy przebywa w Paryżu i maluje, Jo stara się o publikację swoich nowel, Meg żyje w małżeństwie z byłym guwernerem Laurie’go i zmaga się z biedą. Obie te linie są swoimi lustrzanymi odbiciami, co najlepiej widać po wątku choroby Beth, a przejście z jednej do drugiej następuje prawie niezauważalnie, najprawdopodobniej w momencie rozmowy Jo z Meg na temat zamążpójścia tej drugiej. Josephine stwierdza wówczas, że „nasze dzieciństwo się skończyło”.

1316401_littlewomen5_650515

Dużą zaletą „Małych kobietek” od Grety Gerwig jest to, że pozbawione zostały demagogii i nachalnego moralizatorstwa, obliczonego pod współczesny sposób myślenia. W przeciwieństwie do serialu „Ania, nie Anna” od Netflixa (chyba każdy, kto czyta ten blog wie, jak krytyczny stosunek mam do tego tytułu), nie trzepie się widza po głowie hasłami rodem ze współczesnego aktywizmu feministycznego. Dyskusja na temat kobiecości i feminizmu jest w filmie spokojna, rzetelna i wyważona. Prezentuje się nam wiele różnych perspektyw na los i przeznaczenie kobiet. Zapalczywa, chłopięca i niezależna Jo (notabene, alter ego samej autorki książek, czyli Louisy May Alcott, która nigdy nie wyszła za mąż) stanowczo sprzeciwia się instytucji małżeństwa, które w jej przekonaniu jest równoznaczne z ograniczeniem tak pielęgnowanej przez bohaterkę wolności. Rozpieszczona i wytworna Amy, która jako jedyna z rodziny spełnia nadzieje staromodnej Ciotki March, w rozmowie z Laurie’m gorzko mówi o miejscu kobiety we współczesnym jej świecie („Mój majątek i dzieci należałyby do mojego męża z chwilą ślubu”). Meg natomiast porzuca ambicje artystyczno-aktorskie na rzecz miłości i ślubu z ukochanym mężczyzną. I to właśnie jej słowa we wspomnianej wyżej scenie dyskusji z Jo pokazują, jak bardzo wszechstronne jest podejście do tematu feminizmu w najnowszym filmie Grety Gerwig: „To, że moje marzenia są inne od Twoich, nie znaczy, że są mniej ważne” – odpowiada bohaterka, gdy siostra próbuje namówić ją na zerwanie zaręczyn i ucieczkę. I o to właśnie chodzi w tym całym feminizmie. O to, co się komu marzy i co kto uważa za kwintesencję wolności.

Amy March (Florence Pugh) in Greta Gerwig's LITTLE WOMEN.

Na koniec wypada wspomnieć o doskonałym aktorstwie. Grecie Gerwig udało się zebrać prawdziwą plejadę gwiazd, a takie, na przykład, Saoirse Ronan i Florence Pugh doskonale się sprawdziły w zarówno młodszych, jak i nieco starszych wersjach swoich bohaterek (i to bez jakiejś większej charakteryzacji). Zupełnie się nie dziwię ich nominacjom do Oscara. Również Piękny Chłopiec Hollywoodu, czyli Timothee Chalamet daje radę jako Laurie (swoją drogą, wiedzieliście, że inspiracją do stworzenia tej postaci był polski kochanek Alcott, czyli Ladislas „Laddie” Wisniewski? Ot, taka ciekawostka). Zachowanie filmowej Ciotki March kojarzy mi się natomiast mocno z Violet Crawley z „Downton Abbey”. Ciekawe, czy Meryl Streep wzorowała się w jakimś stopniu na kreacji Maggie Smith 😉 ? Możecie spróbować sami odpowiedzieć sobie na to pytanie, już za tydzień w dzień polskiej premiery, 31 stycznia 2020 r.

little-women_aI24mf

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s