
Gdy usłyszałam, że na Netflixie ma się pojawić serial opowiadający o Złotej Erze kina Hollywood, naprawdę się ucieszyłam. Liczyłam bowiem na klimatyczną opowieść o największych, legendarnych gwiazdach kina, o czasach, gdy Fabryka Snów, razem z resztą Stanów Zjednoczonych, zaczynała podnosić się z wojennej traumy. Przy okazji miałam też nadzieję na inteligentną autorefleksję Hollywoodu, coś na kształt „Pewnego razu… w Hollywood” Quentina Tarantino. Mocno się jednak zawiodłam, gdy z każdym kolejnym odcinkiem (początkowe były bowiem całkiem ciekawe) serial coraz bardziej zmierzał w kierunku cukierkowej sztampy i braku jakiejkolwiek oryginalności.
Może inaczej: ta wspomniana wyżej autorefleksja się oczywiście w serialu pojawiła, ale nie w taki sposób, jaki ja uznałabym za satysfakcjonujący. Ale po kolei. „Hollywood” opowiada o grupie młodych, aspirujących filmowców, którzy tuż po II wojnie światowej przybyli do Los Angeles, by spełnić swe marzenia i stać się „kimś” w branży filmowej. Należy do nich czwórka aktorów: Jack Castello, Rock Hudson (postać autentyczna), Claire Wood i czarnoskóra Camille Washington, z którą związany jest reżyser Raymond. Do tej gromadki dojdzie jeszcze scenarzysta (również czarnoskóry), Archie Coleman. Serialowe Hollywood zostało przez Ryana Murphy’ego zaprezentowane jako istne siedlisko patologii, miasteczko toczone przez moralną zgniliznę. Tutaj każdy wykorzystuje każdego, a kupczenie własnym ciałem jest konieczne, jeśli chce się wspiąć po hierarchicznej drabinie na sam szczyt i stać się prawdziwą gwiazdą filmową. Taka charakterystyka Fabryki Snów sprawia, że wiele z zaprezentowanych przez Murphy’ego postaci zostało zwyczajnie przerysowanych. Ot, chociażby grany przez Jima Parsonsa Henry Wilson (również postać autentyczna, był słynnym agentem gwiazd w powojennym Hollywood), który w pewnych momentach zamieniał się wręcz w karykaturę dewianta. Takie zabiegi zbytnio jednak nie przeszkadzały podczas oglądania, dopóki (mniej więcej w połowie sezonu) scenarzyści nie dokonali w fabule zwrotu o 180 stopni i nie postanowili opowiedzieć nam o czymś innym.
Gdy Archie Coleman przybywa do Hollywood, jego celem jest sprzedanie swojego scenariusza, opowiadającego prawdziwą historię Peg Entwistle, która w 1932 roku zabiła się, skacząc z litery „H” w słynnym napisie „Hollywoodland”. Jej śmierć stała się symbolem bezwzględności przemysłu filmowego i straconych nadziei młodych ludzi, pragnących odnieść zawodowy sukces w tej konkretnej branży. Kapitalny materiał na film! Powierzenie go dodatkowo takiemu bohaterowi, jak Archie, było naprawdę świetnym zabiegiem: czarnoskóry scenarzysta piszący o białej dziewczynie, chcący pokazać jak bardzo Hollywood potrafi zniszczyć wszystkich: ludzi o każdym kolorze skóry i orientacji seksualnej. No po prostu miodzio! Jednakże w wyniku groźby wyrzucenia jego nazwiska z napisów końcowych filmu, Archie diametralnie zmienia pogląd na otaczający go świat. Zaczyna dążyć w swoim scenariuszu do krytyki rasizmu, a ostatecznie jego film zmienia tytuł (oraz imię głównej bohaterki) z „Peg” na „Meg” i w roli tytułowej obsadzona zostaje Camille, siłą rzeczy różniąca się diametralnie od pierwowzoru, czyli bladolicej i złotowłosej Peg Entwistle. W tym momencie jest to już kompletnie inna opowieść, niż dotychczas, co zresztą w jednej ze scen stwierdzają sami bohaterowie.
Oczywiście rasizm, homofobia i seksizm jak najbardziej były zmorą ówczesnego Hollywood, a niesprawiedliwe traktowanie czarnoskórych filmowców zdarzało się nagminnie. Sęk jednak w tym, że taka zmiana opowiadanej historii sprowadza serial Murphy’ego do bycia zaledwie kolejnym głosem w niekończącej się dyskusji na temat amerykańskiego rasizmu. Na dodatek mało wyrafinowanym i niezbyt wiarygodnym. Jakakolwiek bowiem przeszkoda nie pojawiłaby się na drodze do sukcesu „Meg”, bohaterowie ją w mgnieniu oka pokonują. Społeczne protesty ustają, Ku Klux Klan gdzieś się chowa, rasizm i homofobia magicznie znikają, homoseksualiści dokonują masowych coming-outów, a sam film wchodzi do tzw. szerokiej dystrybucji i staje się hitem box office’u. W ostatnim odcinku zdobywa Oscary w aż 5 kategoriach, w tym za Najlepszy Film. Jest to oczywiście przepisanie przez Murphy’ego historii na nowo, ponieważ wygranymi 20 gali rozdania Oscarów były kompletnie inne produkcje. Co ciekawe, statuetkę w kategorii Najlepszy Film otrzymała wówczas „Dżentelmeńska umowa” Elii Kazan – film, który miał za zadanie potępienie amerykańskiego antysemityzmu. W takim kontekście, nie do końca smaczny i właściwy wydaje się pomysł Murphy’ego na zaprezentowanie własnej, hurra-optymistycznej wizji historii, w której dzięki stworzonemu przez bohaterów filmowi całkowicie przezwyciężone zostają rasizm i homofobia*.
*Rzecz jasna, pomimo swojej wygranej „Dżentelmeńska umowa” nie przyczyniła się do zniwelowania nastrojów antysemickich wśród Amerykanów. To tylko Ryan Murphy uważa, że kino na serio jest w stanie zmieniać świat, czemu dał wyraz w scenie wizyty Eleanor Roosevelt w siedzibie Ace Studios.