
Od razu zaznaczam, że tekst ten piszę z pozycji osoby, która książki nie czytała (aczkolwiek praktycznie od razu nabyłam e-booka, który czeka sobie na moim Kindle’u), więc siłą rzeczy nie mam porównania. Najnowszemu serialowi Canal+, z tego co widzę na Internecie, zarzucono wiele: sterylną czystość poszczególnych lokacji i kostiumów, widoczne braki w ilości statystów (zwłaszcza w scenach ulicznych napier*alanek), przestawienie akcentów w charakterach postaci i tym samym brak zgodności z literackim pierwowzorem (ja tak tylko napomknę, że w tworzeniu serialu aktywny udział brał sam Twardoch) etc. A mnie się… podobało. Co więcej, jest to jedna z tych produkcji, po których w pełni odczuwam taką ciepłą satysfakcję i przyjemność z dobrze spędzonego czasu przed ekranem. Owszem, trochę rzeczy serialowemu „Królowi” można jednak zarzucić. Przede wszystkim niektóre z wątków zostały ledwie liźnięte (kwestia „brata” Pantaleona), innych prawie w ogóle nie wytłumaczono (jaki właściwie sens miał ten waleń, który ukazywał się Jakubowi Szapirze?), a jeszcze inne rozwiązano zbyt szybko i łatwo (szykowany przez Koca i Rydza-Śmigłego pucz). Groteskową, niepotrzebną postacią była również Tabaczyńska, która, z tego co się zorientowałam, oryginalnie w książce nie występowała. Gdyby tej bohaterce dać coś konkretnego do roboty, to nie ma sprawy, ale w zasadzie Stanisława przewijała się gdzieś tam w tle, strojąc idiotyczne miny (wisienką na torcie jest dla mnie scena obrzezania pierworodnego Szapiry, gdzie w pewnym momencie Tabaczyńska napieprza w tle w worek bokserski) i w sposób przerysowany udając warszawskiego cwaniaka. Niestety, wyszło na to, że postać tą wprowadzono tylko po to, by odhaczyć na obowiązkowej liście punkt „reprezentacja LGBT”. Przecież to bez sensu. Drodzy twórcy, jak już chcecie mieć reprezentację jakiejś grupy społecznej w serialu, to zróbcie to z głową. Jeśli zaś chodzi o błędy na przykład realizacyjne, to czasami zbytnio było widać, że jakiś aktor tylko udaje, że kogoś bije. Przykład: Pantaleon znęcający się nad swoją żoną. Aktorka zaczęła upadać na ziemię jeszcze zanim pięść jej serialowego męża dotknęła jej twarzy. Podobne bicie „nie na serio” pojawiało się również w scenach, dziejących się w Berezie Kartuskiej.

A zalety serialu „Król”? Uważam, że scenografia i kostiumy są po prostu obłędne. Sądzę również, że idealnie pokazano żydowskość przedwojennej Warszawy – nie za pomocą rekonstrukcji Wielkiej Synagogi na Tłomackiem lub Pasażu Simonsa (czego rzecz jasna nie było, bo to najprawdopodobniej kosztowałoby twórców fortunę), ale dzięki bohaterom. Postacie chodzą ubrani jak Żydzi, mówią w jidysz, w sposób naturalny posługują się judaistyczną terminologią, dotyczącą żydowskiej kultury (micwa, sziwa, sziksa etc.), identyfikują się jako Żydzi w opozycji do Polaków, mają konkretne zwyczaje, właściwe ich kulturze (całowanie mezuzy przy wychodzeniu z domu). Serio, ja w tym serialu nie potrzebowałam zrekonstruowanych w 100% Nalewek, żeby wyobrazić sobie wielką społeczność żydowską w przedwojennej Warszawie. To, co twórcy nam zaprezentowali, w pełni wystarczyło, by poczuć tak zwany klimat.

I w końcu postacie. Dostaliśmy pełnokrwistych bohaterów z Jakubem Szapiro na czele, człowiekiem niejednoznacznym i wewnętrznie skonfliktowanym. Rozdartym między własną żydowską tożsamością a miłością do miasta, które go nie chce właśnie z powodu tejże tożsamości. Jak powiedziała inna z postaci: kochającym Warszawę prawdopodobnie bardziej, niż własną rodzinę. Dla mnie osobiście jest to zajebiście piękny motyw i nawet jeśli pod tym względem serialowy Szapiro różni się znacznie od książkowego, któremu (podobno) zależało przede wszystkim na pobieraniu haraczy i trzymaniu mieszkańców za mordy, to kij z tym. Chyba w takim razie wolę wersję serialową. A Michał Żurawski jako główny bohater zdecydowanie daje radę. Jest zdolnym aktorem, będącym w stanie unieść tego typu rolę, co udowodnił już w „Kruku. Szepty słychać po zmroku” Pieprzycy.
