
„Zupa nic” Kingi Dębskiej to teoretycznie prequel jej filmu z 2015 roku, czyli „Moich córek krów”. Prequel, bo pojawiają się ci sami bohaterowie, tyle że o wiele młodsi – Marta i Kasia mają po kilka(naście) lat, ich ojciec Tadeusz zbliża się do 40-tki, a matka Elżbieta jest obecna i w pełni sił. „Teoretycznie”, bo jest to tak naprawdę film kompletnie inny w klimacie i wydźwięku, niż jego „wcześniejszy sequel”. Podczas gdy „Moje córki krowy” opowiadały o toksyczności relacji rodzinnych, „Zupa nic” przyjmuje retorykę zgoła odmienną. Najnowszy film Dębskiej nie tylko wpisuje się w modną ostatnimi czasy nostalgię za latami 80. i 90. XX wieku, ale też opowiada o rodzinnej miłości i cieple. Na dodatek brakuje mu wyraźnie zarysowanej struktury scenariusza, raczej nie znajdziemy tu ani punktów zwrotnych, ani kulminacji. Widz płynie (żeby nie powiedzieć: „dryfuje”) sobie razem z rodziną Makowskich przez życie codzienne w PRLu, obserwując zwyczajne radości, smutki i troski bohaterów: zdobywanie kartek na cukier/mięso/inny produkt, a także polowanie na talon na upragnionego malucha, wakacje nad morzem, charakterystyczne kolejki i meblościanki, dokonany z trudem zakup jedynego w swym rodzaju wypoczynku, szkolna, zakazana miłość córki działaczki „Solidarności” i syna ZOMO-wca, celebracja momentu otwarcia paczki z Ameryki etc.

Bardziej, niż pełnoprawny film, „Zupa nic” przypomina utrzymany w słonecznych, ciepłych barwach katalog życia rodzinnego w PRLu (pomimo pojawiających się tu i ówdzie mroczniejszych tonów, jak np. znormalizowany przez społeczeństwo alkoholizm, śmierć Grzegorza Przemyka lub pobicia przez ZOMO w trakcie demonstracji). Jego pozytywny, nostalgiczny wydźwięk zostaje podkreślony zarówno przez końcową piosenkę Artura Andrusa i Moniki Borzym („Może się wtedy miało mało, nie pozłacało się złota, złotem, ale jak wtedy się kochało…”), jak i sam tytuł – bo w końcu zupa „nic” to dla wielu dzisiejszych 40-latków synonim dzieciństwa i młodości (dla mnie osobiście nie, u mnie się tej potrawy w domu nie jadało 😉 ). Tytuł można również rozumieć jako odnoszący się do wspomnianego braku wyraźnej struktury filmu, do którego Kinga Dębska w zasadzie wrzuciła wszystko i, no właśnie, nic. I to „nic” pływa sobie swobodnie w talerzu na zupę, którą raczony jest widz. Poprzednie zdanie można co prawda traktować jak zarzut wobec reżyserki „Moich córek krów”, ale prawda jest taka, że „Zupę nic” ogląda się naprawdę przyjemnie. Tyle że wystarczy nastawić się na spokojny, niezobowiązujący seans, a nie na nie wiadomo jak intelektualną rozrywkę. W sensie wylewającej się z ekranu atmosfery i humoru, „Zupa nic” to taka trochę Małgorzata Musierowicz i „Jeżycjada” przeniesione na ekran, myślę więc, że między innymi fani twórczości pisarki będą zachwyceni. Swoją drogą, naszła mnie teraz taka refleksja, że gdyby doszło do sensownej adaptacji prozy Musierowicz, to Dębska naprawdę sprawdziłaby się tu jako reżyserka…

P. S. – „Zupa nic” ma jeszcze jedną ważną zaletę, a jest nią obsada, zwłaszcza dziewczynki grające Martę i Kasię. W Polsce, niestety, trochę brak uzdolnionych aktorów dziecięcych, a tymczasem Barbara Papis i Alicja Warchocka są tak bardzo bezpretensjonalne i naturalne w swoich rolach, że aż przyjemnie się na nie patrzy.
