Prawda nie ma znaczenia, czyli o „Ostatnim pojedynku” Ridleya Scotta

„Ostatni pojedynek” w reżyserii Ridleya Scotta to na pewno dojrzałe kino, a już na pewno bardzo ambitny projekt. W końcu nie na co dzień dostajemy do obejrzenia produkcję, w którym tak zwana obiektywna prawda zostaje podważona, a widz sam musi zdecydować, w co wierzy. Dlaczego więc uważam „Ostatni pojedynek” za nie do końca udany film, a przynajmniej za zasługujący na ocenę „niezły” (6/10), lecz nie więcej? Ano dlatego, że podczas trwającego 2,5 godziny seansu w pewnym momencie wkrada się nuda. A to kompletnie nie po Ridleyowsku. Bo powiedzmy sobie szczerze: Ridley Scott specjalizuje się w zapewnianiu widzom czystej rozrywki. O wiele głupot i głupotek oskarżyć można tego konkretnego reżysera, ale nie o przynudzanie. Przypuszczam, że problem leży tu nie w reżyserii, a w samym scenariuszu, napisanym ręką/rękami grających w filmie Matta Damona oraz Bena Afflecka.

Zacznijmy może od podstawowych informacji. „Ostatni pojedynek” powstał w oparciu o prawdziwe wydarzenia. 29 grudnia 1386 roku, między rycerzem Jeanem de Carrouges a giermkiem Jacquesem le Gris miał miejsce ostatni w historii Francji pojedynek sądowy (de facto, ostatni legalny i zatwierdzony przez parlament oraz króla). Cała awantura wynikła z gwałtu na młodej żonie de Carrouges, Marguerite, jakiego dopuścił się le Gris. Pojedynek odbił się szerokim echem w ówczesnej Francji, oglądały go setki osób (także plebs) i w późniejszych czasach omówiło wielu znaczących pisarzy, m.in. Wolter. W całej historii konfliktu między de Carrouges a le Gris jest jednak wiele niejasności (panowie przez lata kłócili się między innymi o cenne ziemie) i to właśnie wykorzystali twórcy filmu podczas snucia swojej opowieści. Mamy zatem 3 „prawdy”, czy też punkty widzenia: Jeana de Carrouges, Marguerite oraz Jacquesa le Gris. Z tych trzech perspektyw poznajemy wydarzenia prowadzące finalnie do tytułowego pojedynku na śmierć i życie.

Właśnie finałowe sceny z samego pojedynku uznać można za prawdziwie epickie i wciągające, takie w wydaniu prawdziwie ridleyowskim. To jednak zbyt mało, by wynagrodzić widzowi fakt, że przez ponad 2 godziny jest zmuszony oglądać niektóre ze scen po 2 lub nawet 3 razy (!). Tak, dobrze zrozumieliście: reżyser wespół ze scenarzystami pokazuje po kolei wszystkie 3 perspektywy (najpierw Jeana, potem Jacquesa, a na końcu Marguerite), powtarzając poszczególne sceny, oczywiście zwłaszcza te, w których postacie występują razem. Oczywiście nie dzieje się to na zasadzie kopiuj-wklej, bowiem w zależności od perspektywy bohatera/bohaterki dane wydarzenie zostało odpowiednio zniuansowane. W końcu chodzi o to, by widz zobaczył przedstawianą historię oczami konkretnej postaci. Wyłapywanie owych niuansów oraz oglądanie po raz któryś „prawie tego samego” stopniowo staje się jednak nużące i o ile „prawdę” Jeana oglądamy jeszcze z zainteresowaniem, to przy punktach widzenia Jacquesa i Marguerite zaczynamy już odpadać. Zwłaszcza przy tym ostatnim, który jest, no cóż, niczym innym, jak pokazaniem mniej więcej typowego życia kobiety w średniowieczu. Paradoksalnie to właśnie scena gwałtu jest w „prawdzie” Marguerite najmocniejszym punktem.

Film zatem w pewnym momencie traci mocno tempo i zaczyna zwyczajnie nudzić. Napisanie jednej historii z paru różnych perspektyw tak, aby widz odczuwał fascynację odkrywaniem każdej kolejnej nowej informacji, jest oczywiście bardzo trudnym zadaniem, ale nie niemożliwym. W przypadku „Ostatniego pojedynku” w zasadzie najlepszym rozwiązaniem byłoby równoległe poprowadzenie wszystkich trzech „prawd”, przeplecenie ich podczas każdej kolejnej sceny. Dzięki temu widz uniknąłby nużącego poczucia powtarzalności. Ewentualnie można by również poprzestawiać kolejność, np. mniej dynamiczną perspektywę Marguerite zamienić miejscami z tą Jacquesa. Oczywiście takie, a nie inne ustawienie „prawd” ma swój konkretny cel – osiągnięty nawet kosztem utraty przez filmu tempa. Twórcom ewidentnie zależało na tym, by widz „złapał się” akurat na „prawdę” Marguerite, nawet jeśli jest ona kompletnie subiektywna i niekoniecznie prawdziwa, podobnie jak dwie pozostałe. Sugerują to już zresztą materiały promocyjne. Nie sposób też nie zauważyć, że we wszystkich 3 perspektywach to ta bohaterka wypada najlepiej i w zasadzie nie można jej czegokolwiek zarzucić. Co oczywiście nie dziwi, bo w „prawdzie” Jeana jest widziana jako oddana i lojalna żona, której honoru należy bronić, u Jacquesa stanowi obiekt romantycznych uczuć, a w swojej własnej ukazuje się jako ofiara wszechwładnych i pyszałkowatych mężczyzn. Może brakuje zatem czwartej perspektywy, która pozwoliłaby widzowi spojrzeć na Marguerite z jeszcze innej strony? Bo tak szczerze, to w jej historii też nie wszystko jest takie znowu jasne. Dlaczego właściwie teściowa wyjechała, zabierając z zamku dosłownie całą służbę i zostawiając synową całkowicie samą (rzecz raczej dziwna)? Czy ostatnia scena pokazuje zwrócone de Carrouges ziemie, o które tak walczyli z le Gris? Dlaczego Marguerite uciekła przed Jacquesem akurat prosto do komnaty sypialnej, podczas gdy bardziej zasadne byłoby zwiewanie do każdego innego pomieszczenia lub na zewnątrz? I dlaczego w swojej „prawdzie” pogubiła buty, a u Jacquesa celowo zdjęła je przed wejściem na schody? Wszystkie te pytania wzbudzają wątpliwości co do tego, czy Marguerite jest rzeczywiście tak kryształowa, jak twórcy chcieliby, żebyśmy ją widzieli. Jakakolwiek by nie była (nomen omen) prawda, „Ostatni pojedynek” mocno wpisuje się we współczesny feminizm i ruch „Me Too”. I to jest naprawdę fajne, choć z drugiej strony poskutkowało radykalną utratą tempa przez film, co jak dla mnie stanowi trochę zbyt dużą cenę.

Na koniec warto dla odmiany wspomnieć o paru niewątpliwych plusach „Ostatniego pojedynku”. Film ma bowiem przepiękne zdjęcia (autorstwa naszego rodaka, Dariusza Wolskiego), muzykę i generalnie klimat. Świetnie sprawują się również aktorzy, zwłaszcza główna trójka, czyli Jodie Comer (większość ludzi zna ją chyba z roli Villanelle w „Obsesji Eve”, choć błysnęła już w „Białej księżniczce” i tam z kolei ja się z nią po raz pierwszy spotkałam. Moja recenzja „Białej księżniczki” jest zresztą na blogu), Adam Driver oraz Matt Damon – ten ostatni wyjątkowo odpychający (wbrew pozorom to jest komplement z mojej strony 😉 ) i z fatalną fryzurą 😉 . Świetnie radzi sobie także Ben Affleck w roli rozpustnego hrabiego Pierre’a, co jest o tyle dziwne, że w jego przypadku bywa różnie 😉 (delikatnie mówiąc). Ogólnie gra aktorska jest tutaj na naprawdę najwyższym poziomie i choćby z jej powodu warto przejść się na seans „Ostatniego pojedynku”. Przy okazji należy się jednak zaopatrzyć w duże ilości kawy, a także nastawić na widowisko niekoniecznie w ridleyowskim stylu.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s