Gdzie kończy się adaptacja, a zaczyna wolna twórczość – czyli słów parę o 2 sezonie „Wiedźmina”

2 sezon Wiedźmina zadebiutował na Netflixie jakieś 3 tygodnie temu, a wciąż rozgrzewa Internet (zwłaszcza, rzecz jasna, polski) do czerwoności. Dlatego właśnie postanowiłam dorzucić do dyskusji swoje przysłowiowe 3 grosze tak późno, mimo tego, że serialu nie można w zasadzie nazwać już „świeżynką”. Zwłaszcza w dzisiejszym świecie, gdzie wszelkie dobra kultury otrzymujemy w ekspresowym tempie, a ich recenzje pojawiają się w Internecie równie szybko, jeszcze zanim dany „produkt” straci na świeżości. Tymczasem wciąż jest o czym dyskutować, bo serial, który miał być adaptacją literatury… tak naprawdę nią nie jest. I między innymi pewnie dlatego do tej pory prowokuje tak ożywione reakcje widzów.

Choć pierwszy sezon był co najwyżej średniej jakości i nie budził u mnie jakichś wyjątkowo ciepłych, entuzjastycznych wspomnień (swoje zdanie na jego temat wyraziłam tutaj: https://kulturautostop.com/2019/12/26/wiedzmak-jak-malowanie-recenzja-pierwszego-sezonu-wiedzmina-od-netflixa/), to muszę się przyznać, że pierwszy zwiastun kontynuacji nastroił mnie wyjątkowo pozytywnie i nawet się na nią… cieszyłam. No bo w końcu trening Ciri w Kaer Morhen, pozostali wiedźmini, ekranizacja opowiadania „Ziarno prawdy” z Kristoferem Hivju w roli Nivellena etc., etc…. I choć pierwszy odcinek (właśnie ten przedstawiający historię Nivellena i Vereeny) rzeczywiście został zrealizowany z pomysłem i wręcz bajkowo (serio, akurat w tym odcinku praktycznie wszystko było super), to każdy kolejny sprawiał, że wręcz łapałam się za głowę z… przerażenia? Dezorientacji? Kij (żeby nie używać w recenzji mocniejszych słów 😉 ) wie, czego jeszcze? Moja przyjaciółka wie zresztą, jak wielkim miksem (głównie negatywnych) emocji był dla mnie seans 2 sezonu „Wiedźmina”, bo wszystko jej bieżąco (i dosyć żywiołowo) relacjonowałam 😉 .

Zacznijmy może od definicji słowa „adaptacja”. A zatem, prosto z Wikipedii: Adaptacja filmowa (łac. adaptatio ’przystosowanie’), in. ekranizacja – przeznaczona do sfilmowania przeróbka pierwotnego materiału literackiegoteatralnegomuzycznego lub innego artystycznego. Celem ekranizacji jest dostosowanie adaptowanego utworu do wymogów nowego medium, odmiennego materiału bądź potrzeb i wymagań nowej publiczności„. Autor wpisu co prawda utożsamia adaptację z ekranizacją, a są to de facto dwie różne rzeczy (mówiąc krótko, „ekranizacja” jest przełożeniem materiału 1:1), ale w tej konkretnej definicji warto zwrócić uwagę na słowa „dostosowanie adaptowanego utworu do wymogów nowego medium”. I owszem, przy przekładaniu fabuły jakiejś książki na serial lub film nie da się całkowicie uniknąć zmian – dlatego tak naprawdę adaptacja jest czymś bardziej wykonalnym od ekranizacji. Są to różne media, różne formy i nie sposób zawrzeć w serialu dosłownie każdej sceny z powieści tak, by widza nie zanudzić, nie spowolnić akcji, nie zagmatwać i żeby generalnie miało to jakieś sensowne ręce oraz nogi. Dlatego całkowicie bezzasadne są utyskiwania sporej części fanów np. serii „Outlander” Diany Gabaldon, którzy narzekają, że w serialu nie zawarto tej lub innej ukochanej ich sceny. „Outlandera” jednak uznać można za naprawdę udaną adaptację literatury (w przeciwieństwie właśnie do „Wiedźmina”) z jednego prostego powodu. Jego twórcy nie silą się na wymyślanie swoich własnych wątków, nie dokonują naprawdę drastycznych zmian w losach, charakterach i motywacjach bohaterów. Po prostu dostosowują materiał źródłowy do formy serialu (innego rodzaju medium), nie uwzględniając tych scen z cyklu książkowego, które naprawdę nie wnoszą niczego konkretnego do fabuły. Traktują przy tym ów materiał z naprawdę dużym szacunkiem – na tyle dużym, że na kolejne sezony serialu „Outlander” fani czekają z niecierpliwością (zresztą na określenie owego okresu wyczekiwania powstało specjalne słowo „droughtlander”). A tymczasem „Wiedźmin” od Netflixa… Cóż, wystarczy rzec, że produkcji tej nie przysługuje nawet słowo „adaptacja”. Prędzej można by określić ją jako „na motywach”, bo jej showrunnerka Lauren Schmidt Hissrich w zasadzie pisze co chce i jak chce, przerabiając fabułę książkowego „Wiedźmina” według własnego widzimisię. Niektórzy widzowie ponoć zastanawiali się podczas seansu, czy na pewno oglądają „Wiedźmina”, a nie jakąś historię dziejącą się w alternatywnym uniwersum…

Oczywiście koronnym przykładem zmiany, dokonanej przez panią Hissrich, jest los nieszczęsnego Eskela. Jeden z wiedźminów, bliski przyjaciel Geralta w książkach Sapkowskiego czuje się świetnie, a w stworzonych przez CD Projekt grach (fabularnie stanowiących niejako sequel książkowej sagi) ma nawet własne dziecko niespodziankę. Tymczasem w serialu Netflixa ledwie go poznajemy, a facet już ginie, „zakażony” przez zmutowanego leszego (???) i z konieczności zabity przez naszego bohatera (pomijam już fakt, że mutowanie leszego, który potem mutuje z kolei wiedźmina to jest jakieś kuriozum). Według słów Hissrich, wątek ten miał niby służyć temu, by Geralt uświadomił sobie moc drzemiącą w Ciri i by zmotywowało go to do zajęcia się problemem. Dość grubymi nićmi szyte to tłumaczenie, zwłaszcza, że w książkach Geralt naprawdę nie potrzebuje motywacji pod postacią „odstrzelenia” jednego z jego przyjaciół i bezproblemowo oddaje Ciri pod opiekę innych wiedźminów (trening w Kaer Morhen), a także Triss i Yennefer. Wymyślanie nowego wątku tragicznej śmierci Eskela jest zatem całkowicie zbędne.

Kolejnym drastycznym przemianom ulegają takie postacie, jak Vesemir, Francesca lub choćby sama Yennefer. Elfia czarodziejka, uznawana w sadze za najpiękniejszą kobietę świata, zostaje sprowadzona do roli fanatycznej, plączącej się po lasach Scoia’tael, podczas gdy w książkach dbała o elfie dziedzictwo, prowadząc wyrafinowaną grę polityczną i dążąc do uzyskania władzy nad Dol Blathanna. Vesemir wyrasta na, za przeproszeniem, skurwysyna, który gotów jest zadźgać Ciri, gdy tylko okazuje się ona zagrożeniem dla otoczenia. Ewentualnie jest gotów wykorzystać ją perfidnie, gdy dowiaduje się, że dzięki krwi dziewczyny możliwe jest wznowienie „produkcji” wiedźminów. Przerobienie przez panią Hissrich zwłaszcza tej postaci zabolało mnie okrutnie, bo książkowy Vesemir był postacią o wiele bardziej poczciwą i sympatyczną, wręcz figurą ojcowską dla Ciri (oprócz, rzecz jasna, Geralta). Był również świadomy cierpienia, jakie zawsze towarzyszyło Próbom Traw i choćby z tego względu trudno uznać go za orędownika przywrócenia światu wiedźminów. No i w końcu Yennefer – oczywiście zołza (więc tu mamy zgodność z książkami 😉 ), ale według showrunnerki Hissrich egoistyczna i wyrachowana na tyle, że jest gotowa wykorzystać Bogu ducha winną Ciri do odzyskania swojej magicznej mocy. Nie za dobra podstawa do budowy późniejszej relacji matka-córka, o ile oczywiście Lauren Hissrich taką przewiduje. W ogóle zmiany dokonane w charakterach postaci przez scenarzystów netflixowego „Wiedźmina” są na tyle drastyczne, że słabo widzę – albo w ogóle nie widzę – wprowadzenie wielu późniejszych wątków z sagi, jak np. Loży Czarodziejek. Na pewno nie przy takiej Francesce, Yen i Fringilli, jakie nam w serialu zaprezentowano.

Pełen uproszczeń, a także większych lub mniejszych dziur fabularnych serial prowadzi nas w końcu do dosyć nudnego odcinka finałowego, pisanego zresztą przez samą Lauren Schmidt Hissrich (o ile dobrze pamiętam). Dlaczego akurat nudnego? Bo wypełnionego po brzegi sztampą i schematami. Ile to razy w kinie amerykańskim mogliśmy oglądać sceny opętania, gdzie ofiara demona tkwiła umysłem w swoim szczęśliwym, nierealnym świecie, wszyscy wołali do niej „wróć do nas, nie daj się! Kochamy cię!”, aż w końcu ktoś szlachetnie dokonywał poświęcenia i opętanego udawało się przywrócić rzeczywistości? Śmiem twierdzić, że całkiem sporo. To się nazywa „leniwe pisanie”, pani Hissrich. Jak już musi pani wymyślać coś od siebie, to proszę podejść do zadania bardziej kreatywnie. W 2 sezonie pokutują również rozwiązania fabularne, które scenarzyści zastosowali w pierwszym. Chodzi mianowicie o relację między Geraltem a Ciri – twórcy próbują nam wmówić, że dziewczyna jest dla wiedźmina jak córka. W książkach rzeczywiście tak było, ale tam ta relacja kształtowała się przez wiele, wiele lat. Geralt spotkał po raz pierwszy Ciri w Brokilonie, gdy była ona naprawdę małym dzieckiem. Potem wpadali na siebie od czasu do czasu i więź między nimi stopniowo się tworzyła. Tymczasem w 1 sezonie serialu Netflixa wszystko zostało maksymalnie skrócone: wystarczyło odpowiednio często szastać w dialogach słowem „przeznaczenie” (dżizas, jakie to amerykańskie…) i na sam koniec pierwszego sezonu zetknąć ze sobą bohaterów po raz pierwszy. Tym sposobem prezentowana z kolei w 2 sezonie relacja ojciec-córka wydaje się kompletnie sztucznie wykreowana. Nic za nią nie stoi, poza pustymi słowami o przeznaczeniu.

*Do moich ulubionych należy „magiczne” pojawienie się Yen w Świątyni Melitele lub Rience’a w Kaer Morhen. Fajnie, pół Kontynentu szuka Ciri, a ci dokładnie wiedzą, gdzie powinni się udać. Hitem jest też ściągnięcie do wiedźmińskiego siedliszcza prostytutek – twierdza leży na kompletnym odludziu i niewielu wie, jak do niej trafić (co zresztą mówi w serialu sama Triss), a stado roznegliżowanych pań akurat kręciło się w dolinie obok?

To nie jest tak, że 2 sezon „Wiedźmina” uważam za kompletną beznadzieję. Wręcz przeciwnie, sądzę, że to całkiem niezłe fantasy, przy którym można się dobrze bawić, o ile oczywiście przymknie się oko na pojawiającą się okazjonalnie sztampę i drobne nielogiczności w fabule. Niektóre ze scen zostały naprawdę świetnie napisane – do moich ulubionych należy zwłaszcza ta, w której Triss ochrzania wiedźminów (przeniesiona w miarę wiernie z książek), a także Fringilla zabijająca nilfgaardzkich generałów. Niestety, podstawowym warunkiem czerpania przyjemności z seansu jest jednak nieznajomość książkowego oryginału lub przynajmniej postaranie się o tymczasowe „wyłączenie” sobie w głowie tejże wiedzy… Bo mimo wszystko serial Netflixa jawi się bardziej jako rezultat swobodnej twórczości showrunnerki Lauren Schmidt Hissrich (i dlatego tak fałszywie brzmią deklaracje tej pani, w których zapewnia o swojej dozgonnej miłości do materiału źródłowego) i jej zespołu scenarzystów, a nie jako adaptacja. I jeśli zaczniecie porównywać go z książkami Sapkowskiego, to tak naprawdę sprawi Wam to więcej bólu, niż radości…

2 Comments

  1. W Amazonowym „Kole czasu” z książki zostało może 10%. A i tak ogląda się nieźle. Wiedźmin nawet w pięcioksięgu cierpi na nowelowość więc skłonny jestem wiele wybaczyć adaptacji. Która zresztą usiłuje nie popaść w zbytnią słowiańszczyznę co jest zdecydowanie na plus. Ale polakom się nie będzie podobało bo to international kastruje to co w książkach tak lubimy.

    Polubienie

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s