
„The Northman” Roberta Eggersa to audiowizualny majstersztyk i z tego właśnie względu jeden z tych filmów, które lepiej oglądać w kinie, niż na komputerze w domu. W przeciwnym wypadku może stracić na atrakcyjności, bo, powiedzmy sobie szczerze, pod względem fabularnym nie jest zbyt odkrywczy. Uznać go można za kolejną interpretację szekspirowskiego „Hamleta”, tym razem osadzonego w wikińskich realiach IX wieku. A właściwie, nie tyle „Hamleta”, ile legendy o księciu Amlecie, zapisanej w XIII-wiecznym „Gesta Danorum”, kronice duńskiej historii, która została spisana przez niejakiego Saxo Grammaticusa. To właśnie „Gesta Danorum” posłużyło Szekspirowi za inspirację przy pisaniu z kolei „Hamleta”, którego my tak dobrze znamy. Aż za dobrze wręcz, bo klasyczna opowieść o zemście na zdradzieckim krewnym (najczęściej wuju lub kuzynie) była potem w ciągu wieków przerabiana na setki sposobów, także we współczesnej popkulturze. Żeby nie szukać daleko – chociażby „Król lew” Disneya.

To, co wyróżnia „The Northman”, to pedantyczna wręcz dbałość reżysera o historyczną poprawność i szczegóły. To współcześnie chyba pierwszy film, w którym wikingowie są ubrani tak, jak to miało miejsce w rzeczywistości. Eggers na podstawie archeologicznych znalezisk (i innego rodzaju źródeł historycznych) z pietyzmem odtwarza nie tylko ubrania i uzbrojenie bohaterów, ale też biżuterię (łatwo można rozpoznać np. konkretne brosze), słowiańskie chałupy i wikińskie halle. Generalnie spora część scenografii to jedna wielka replika. W scenie z Bjork widzimy nawet naturalnych rozmiarów posąg Światowida ze Zbrucza, a inna z kolei odwzorowuje pogrzeb, którego opis znamy z relacji arabskiego podróżnika, Ahmada ibn-Fadlana, z początku X wieku. Nie jest łatwo odtworzyć kulturę duchową, ale i o to Eggers się pokusił, pokazując nam rytuały i ceremonie, w których bohaterowie uczestniczą. Biorąc pod uwagę wszystko, co do tej pory napisałam, odnieść można wrażenie, że „The Northman” docenią przede wszystkim historyczne nerdy i osoby zaangażowane w rekonstruktorstwo, a innym film może raczej średnio przypaść do gustu (jak np. pani, która na „moim” seansie po prostu wyszła w pewnym momencie z sali). To kino raczej niszowe i z tego względu aż dziwi fakt, że Robert Eggers dostał naprawdę mnóstwo kasy na realizację. Z drugiej jednak strony, filmowi nie można odmówić „epickości” i swego rodzaju „hollywoodzkości” – najlepiej świadczy o tym chociażby ostatnia scena walki na wulkanie. Tak czy inaczej, ja na seansie bawiłam się przednio. Pomimo fabularnej sztampowości (istniejącej z powodów, o których wspomniałam powyżej), świata Eggerowskiego „Wikinga” nie można uznać za czarno-biały. Bohaterom nie brakuje głębi i każdy z nich ma swoje racje, które my, jako widzowie, jesteśmy w stanie w pełni zrozumieć. W zasadzie kibicowanie głównemu bohaterowi wcale nie jest takie oczywiste, co ja osobiście poczytuję za zdecydowaną zaletę. Rzecz jasna, „The Northman” to nie jest ten Eggers, do którego wszyscy przywykliśmy, żadnym sposobem nie można go uznać za folk horror, którego przedstawicielami było „The Lighthouse” i „Czarownica”. Być może właśnie to sprawiło, że wiele osób poczuło się rozczarowanych i film zbiera mieszane recenzje (a przynajmniej ja widzę na FB, że wielu innych blogerów nie jest zachwyconych).
