
Luc Besson to reżyser, który jednak ma trochę przerąbane. Jego problem polega przede wszystkim na tym, że sam sobie kiedyś ustawił wysoko poprzeczkę, a niegdysiejszy sukces „Piątego elementu” (i innych jego dzieł, takich jak „Leon zawodowiec”) sprawił, że fani mniej lub bardziej świadomie mają nadzieję na powtórki z rozrywki. I ostatecznie wychodzą z kina rozczarowani i/lub wściekli, bo „Valerian i Miasto Tysiąca Planet” jednak takich oczekiwań nie spełnia. Dodajmy jeszcze do tego fakt, że na materiale źródłowym filmu, czyli na francuskim komiksie autorstwa Pierre’a Christina i Jean-Claude’a Mezieresa, wychowała się spora grupa widzów i mamy przepis na piękną katastrofę. Ludzie bowiem, jak zaobserwowałam już wcześniej, bardzo często idealizują pochłonięte w młodości lub dzieciństwie historie (niezależnie od tego, czy jest to komiks, książka, film lub serial) i do każdej możliwej adaptacji podchodzą jak pies do jeża. Przykład? Znany serial z lat ’80, czyli „Robin of Sherwood”, stał się tak niedoścignionym wzorem w temacie legendy Robin Hooda, że realizowane później przez wielu różnych reżyserów ekranizacje są zjeżdżane przez fanów od góry do dołu. Bo „to nie tak powinno być”, bo aktor nie taki, jak trzeba, bo to profanacja, bo to i tamto. W przypadku „Valeriana” też widziałam na necie (nawet wśród własnych znajomych) sypanie inwektywami przykładowo pod adresem Cary Delevingne (czyli filmowej Laureline). Dlaczego? Bo nie ruda, a Laurelina przecież taka była. Na moje szczęście 😉 (to tak mówię trochę z mrugnięciem okiem, żeby nie było 😉 ) ja się na komiksowym oryginale akurat nie wychowałam, a na seans poszłam nastawiona na rozrywkę i nieporównywanie „Valeriana” z „Piątym elementem”. I chyba dobrze na tym wyszłam, co oczywiście nie znaczy, że najnowsze dzieło Bessona to film udany.
Chociaż, może inaczej: jest to film udany, ale pod innym względem, niż fabuła. „Valerian” to przede wszystkim olśniewające widowisko wizualne i dlatego warto wybrać się na seans 3D (tak, mówię to pomimo faktu, że w większości przypadków filmowych ta technologia do mnie nie przemawia), zwłaszcza Imax. Tytułowe Miasto Tysiąca Planet zachwyca różnorodnością, choć mam pewne uczucie niedosytu i wrażenie, że mimo wszystko zostało nam przedstawione po tak zwanych łebkach, podobnie jak reszta uniwersum. Momentami też człowiek zaczyna się zastanawiać, czy przypadkiem Luc Besson nie zainspirował się aż za bardzo „Avatarem” Jamesa Camerona – mieszkańcy planety Mul, wokół których kręci się większość fabuły „Valeriana”, dość mocno przypominają Na’vi. Nie chodzi mi, rzecz jasna, stricte o niebieską skórę tych drugich, choć aparycja Mul’owców 😉 (ktoś pamięta jak ten lud w zasadzie się nazywał…?) trochę jednak przywodzi na myśl rdzenny lud Pandory – są nieprzeciętnie wysocy i szczupli, powiedziałabym, że wręcz „wydłużeni”, a cerę mają z lekka sinawą. Przede wszystkim jednak to istoty z reguły pokojowo nastawione (używając broni, tylko unieruchamiają przeciwnika, a nie zabijają!) i żyjące w zgodzie oraz harmonii z naturą swojej planety. Tacy trochę stereotypowo postrzegani Indianie, przeniesieni w filmie w kosmos.
Niewątpliwą zaletą filmu jest humor, a także bohaterowie i grający ich aktorzy. Tak po prawdzie, to gdyby nie oni, tak szumnie zapowiadane w zwiastunach dzieło Bessona mogłoby się okazać zwykłą wydmuszką – piękną wizualnie, ale kompletnie pustą w środku. Między Valerianem a Laureliną wyraźnie widać przysłowiową chemię, mimo że w zasadzie jako widzowie stawiani jesteśmy przed faktem dokonanym. Reżyser nie wprowadza nas stopniowo w historię relacji bohaterów, tylko nieco obcesowo pokazuje paluchem: „Oto Valerian i Laurelina – kosmiczni agenci. On jest zadufanym w sobie kobieciarzem, ale ją tak naprawdę kocha. Ona jest zaradna, zadziorna i trochę romantyczna, a poza tym to rządzi i kopie tyłki. Macie i bierzcie, oto bohaterowie moi”. Takie podejście trochę z początku zbija z tropu i deprymuje, ale postacie są na tyle żywe, energiczne i z charakterem, że ostatecznie nie sposób ich nie lubić. W moim przekonaniu Cara Delevingne i Dane DeHaan, do tej pory raczej słabo rozpoznawalni, naprawdę świetnie sobie radzą – zwłaszcza Cara, która do tej pory sił próbowała raczej w modelingu, a jej rola w „Legionie Samobójców” była… powiedzmy, że niezbyt udana. Widać na ekranie, że główni aktorzy dobrze się bawią, czym z kolei potrafią zarazić siedzącego na sali widza. Nie przekonuje mnie zatem dosyć standardowe jęczenie niektórych internautów na temat rzekomo „drewnianej gry”. W większości stało się to swego rodzaju sloganem, bezmyślnie rzucanym wtedy, gdy się nie wie co innego powiedzieć na temat danego filmu. Choć, oczywiście, nie zaprzeczam, że generalnie istnieją tak zwane „aktorskie drewna” 😉 .
Niestety, „Valerian” ma dość poważny problem pod postacią… fabuły. A jest ona prościutka jak drut i niezbyt odkrywcza. Od samego początku łatwo się domyślić kto nam kłamie w żywe oczy i stoi za całą intrygą. Nie istnieją tu również odcienie szarości, a świat jest raczej czarno-biały – może poza momentem pod sam koniec, gdy Laureline chce zwrócić jedynego w swoim rodzaju zwierzaka mieszkańcom planety Mul, a Valerian wyraźnie się sprzeciwia. Ta scena miała potencjał, gdyż główny bohater został postawiony przed trudnym, niejednoznacznym wyborem: postąpić przyzwoicie i oddać poszkodowanym w konflikcie kosmitom ich własność, czy też zachować się jak na wojskowego przystało i zadbać przede wszystkim o interes własnego gatunku? Jak wiemy, obowiązkiem żołnierza jest przede wszystkim wykonywanie rozkazów przełożonego, a te nie zawsze idą w parze z moralnością. Ostatecznie jednak Valerian ulega Laureline, udowadniając jej tym samym miłość. Trochę szkoda, bo gdyby zadecydował inaczej, jego postać zyskałaby odrobinę pikanterii i przestałaby być jednoznacznie pozytywna (to, że jest zadufanym w sobie kobieciarzem jeszcze nie znaczy, że to bohater negatywny). Tak szczerze, to się nawet dziwię, że postaci tych nie spotkały żadne reperkusje w wyniku podjęcia takiej decyzji (a przynajmniej my, widzowie, nic o takich nie wiemy). Wszak na samym początku filmu zdobycie zwierzaka stanowiło ich główną misję, zleconą przez samego ministra…
W rezultacie fabuła filmu jest nieco szablonowa, a „Valerian i Miasto Tysięcy Planet” to w zasadzie kolejny (i na dodatek nieoryginalny) głos w toczącej się od dawna w popkulturze dyskusji na temat nikczemności rodzaju ludzkiego. Bardzo często bowiem w produkcjach, których akcja dzieje się w kosmosie (choć oczywiście nie tylko, bo do klasycznego fantasy z elfami krasnoludami też można to odnieść), człowiek w kontakcie z innymi rasami prezentuje postawy niskie moralnie: pazerność, chciwość, tchórzostwo, powodowana strachem agresja i okrucieństwo. Takie motywy pojawiły się w „Avatarze”, a nawet w „Nowym początku”. Pojawiają się także i tutaj, przede wszystkim pod postacią granego przez Clive’a Owena komandora. Co ciekawe, nikczemni, ludzcy bohaterowie to zazwyczaj wojskowi i to tacy wysoko postawieni. Armia najwyraźniej nie ma w popkulturze dobrego PRu.
„Valerian i Miasto Tysiąca Planet” dziełem życia Luca Bessona z pewnością nie zostanie, choć pewnie sam reżyser, mocno zainspirowany komiksowym oryginałem, chciałby tego (tak przynajmniej wynika z niektórych jego wywiadów). To po prostu miła, niezobowiązująca rozrywka i jako taką powinno się ją raczej postrzegać. Przelewające się po Internecie rozczarowanie tym filmem, jak mi się zdaje, wynika przede wszystkim z pokładanych w nim wielkich nadziei przez miłośników zarówno „Piątego elementu”, jak i oryginalnego komiksu „Valerian”. Tymczasem, gdyby się mimo wszystko trochę odciąć od tych tytułów (oczywiście w przypadku tego drugiego nie jest to w 100% możliwe, wszak „Miasto Tysiąca Planet” to adaptacja…), można dojść do wniosku, że film nie jest tak zły, jak go malują. A przynajmniej ja się całkiem nieźle bawiłam na seansie.