
Na tegoroczny Warszawski Festiwal Filmowy organizatorom udało się zebrać naprawdę imponującą ilość ciekawych produkcji międzynarodowych. I choć siłą rzeczy nie udało mi się obejrzeć WSZYSTKIEGO, to jednak mam poczucie, że w pełni wykorzystałam przyznaną Autostopowi akredytację, chodząc na tyle seansów, na ile się dało. Mój cudowny plan naruszony został tylko raz, gdy nie dostałam się na „7 uczuć” Koterskiego, bo wszystkie wejściówki już poznikały. Trudno, film i tak zaraz pojawi się w kinach, a ja zamiast niego wybrałam się na włoską „Euforię”. Poniżej zestawienie i krótkie recenzje obejrzanych przeze mnie filmów.
„Eter”, Polska 2018, reż. Krzysztof Zanussi
Jeden z ważniejszych filmów Festiwalu Filmowego w Gdyni. Początek XX wieku, cyniczny i wyrachowany Doktor (w tej roli świetny Jacek Poniedziałek) przez przypadek podaje śmiertelną dawkę eteru młodej dziewczynie, którą próbuje uśpić i zgwałcić. Unika stryczka, ale zamiast tego zostaje zesłany na Sybir, skąd ostatecznie ucieka i znajduje zatrudnienie jako lekarz wojskowy w austro-węgierskiej twierdzy. Tam za zgodą chytrego Komendanta (Andrzej Chyra) kontynuuje swoje eksperymenty z eterem, który uważa za najważniejszą ze wszystkich substancji, zdolną dać władzę nad drugim człowiekiem. Czy jednak wszystko, co Doktorowi się przydarza, jest dziełem przypadku? Czy jego dusza znajduje się w śmiertelnym niebezpieczeństwie?
„Eter” to kolejne podejście do historii o Fauście, z piękną scenografią, zdjęciami, plakatem oraz dobrymi aktorami. Momentami odnosiłam wrażenie, że scenariusz i dialogi wonieją nieco staroświeckością rodem z „Pana Tadeusza” Wajdy. Problemem jest również dubbing aktorów niepolskojęzycznych, który… no cóż, dość dobrze widać, że ktoś inny podkłada głos za tego lub tamtego pana 😉 Nie przeszkadza to jednak w ogólnym odbiorze filmu. Moim zdaniem jest on naprawdę przyjemny, klimatyczny i warto go zobaczyć.
„Take it or leave it”, Estonia 2018, reż. Liina Trishkina
Oto i estoński kandydat do Oscara, który stanie w szranki z naszą „Zimną Wojną”. 30-letni Erik to typowy chłopak z szarego smutnego blokowiska, który zarabia na życie, okresowo migrując do zamożnej Finlandii i tam pracując jako budowlaniec. Z rytmu wybija go nagły telefon od byłej dziewczyny, niewidzianej od 6 miesięcy. Moonika właśnie rodzi i, no cóż, oświadcza, że to Erik jest ojcem. Co więcej, kobieta nie zamierza zatrzymać dziecka i jeśli główny bohater nie zdecyduje się przygarnąć córki, to wyląduje ona w adopcji.
Oczywiście możemy się domyślić, jak cała historia się zakończy. Tym bardziej, że… to już było. Prawie półtora roku temu swoją premierę w kinach miało „Jutro będziemy szczęśliwi” ze znanym z „Nietykalnych” Omarem Sy w roli głównej. W obu filmach występuje praktycznie ten sam schemat fabularny. Jedyne różnice to końcówka oraz klimat, który w „Take it or leave it” jest o wiele cięższy i mroczniejszy. Estonia została tu bowiem ukazana jako kraj szary i przygnębiający (ten motyw przewija się także w warstwie dialogowej), w którym dominują pokomunistyczne blokowiska, a młody człowiek jest zmuszony emigrować do bogatszego sąsiada, aby tam ciężko pracować fizycznie. W moim osobistym odczuciu to właśnie ta otoczka i klimat jest ciekawsza od samej historii Erika.
„Diabeł morski”, Chiny, Francja, Tajlandia 2018, reż. Phuttiphong Aroonpheng
Pewnego dnia młody rybak z nadmorskiej wioski w Tajlandii odnajduje w lesie masowy grób uchodźców z ludu Rohingya*. Zdaje sobie sprawę, że jeden z nich wciąż żyje. Otacza mężczyznę opieką, nadaje mu imię Thongchai i czyni z niego swojego przyjaciela oraz powiernika. Pewnego dnia jednak rybak nie wraca z wyprawy na morze, a jego podopieczny stopniowo zaczyna się do niego upodabniać i przejmować jego życie.
Jest to dość trudny film, choć jednocześnie pięknie sfilmowany i diabelsko (ale mi się napisało…) wręcz estetyczny. Jego trudność polega przede wszystkim na płynącej powoli i sennie akcji, a także przeładowaniu symboliką, niekoniecznie zrozumiałą dla zachodniego widza. Atmosfera filmu jest mocno kontemplacyjna. To wręcz podręcznikowy przykład tak zwanego „slow cinema”, a jego kontrowersyjność najlepiej obrazują skrajne reakcje widzów na mojej sali: wielu opuściło ją na długo przed końcem seansu, inni zaś zgotowali produkcji owację na stojąco. „Diabeł morski” ma w sobie jednak dużo magii oraz baśniowości. Nietrudno odnaleźć analogie między tytułowym zwierzęciem a istotami morskimi, występującymi w wielu innych legendach świata i zazwyczaj opuszczającymi swój podwodny dom, aby skonfrontować się ze śmiertelnikami.
*Grupa etniczna, uznawana przez ONZ za jedną z najbardziej prześladowanych mniejszości na świecie.
„Anioł”, Belgia, Holandia, Senegal 2018, reż. Koen Mortier
To chyba jedyny film obejrzany podczas festiwalu, który na serio mnie zirytował. Kreowany jest bowiem jako opowieść o wielkim i niezwykłym uczuciu między senegalską prostytutką Fae a światowej sławy kolarzem, pochodzącym z Belgii Thierry’m. Chyba sam reżyser zresztą tak myśli o tej relacji między bohaterami. Warto wspomnieć, że scenariusz w ogólnym zarysie oparty został o prawdziwą historię Franka Vandenbroucke, który w tajemniczych okolicznościach zszedł z tego świata podczas wakacji w Senegalu, a w ostatnich momentach życia podobno towarzyszyła mu pewna lokalna kobieta… I tyle, bo sama „miłość” między Thierry’m a Fae została w 100% wymyślona przez Koena Mortiera.
Nie wierzę w to zaprezentowane nam w filmie kosmiczne uczucie między dwójką nieznajomych, pochodzących nie tylko z dwóch różnych nacji, ale również z odmiennych klas społecznych. Takie założenie wydaje się naiwne tym bardziej, gdy poznamy naszych bohaterów: Thierry to typowy celebryta, zakochany przede wszystkim we własnej sławie. Ćpający i mający ewidentne problemy z agresją (przykładem kuriozalna retrospekcja, podczas której bohater z pistoletem w dłoni goni nagą kobietę po ulicy) biały mężczyzna, głoszący frazesy o tym, że do łóżka jest w stanie iść tylko z osobą, którą naprawdę kocha. Później oczywiście jego działania przeczą tym twierdzeniom. Fae natomiast wydaje się niezbyt bystra. Serio, jak można nie wołać karetki, gdy twój klient umiera na twoich oczach? Zrozumiałabym, gdyby bohaterka była wyrachowana i chciała na przykład okraść trupa. Na nieszczęście jednak Fae to dziewczyna dobroduszna i naiwna, dla której słowa gospodyni hotelu oraz odkrycie nad ranem pustego łóżka (policja zdążyła przyjść i zabrać zwłoki) są ogromnym zaskoczeniem i powodem do głębokiej rozpaczy. Gdzie tu w tym wszystkim ta opiewana miłość, ja się pytam? Nie ma jej. Jest tylko błyszczący neonami Dakar, piękna hebanowa skóra Fae oraz wzniosłe słowa o tym, że każdy z nas w jakiś sposób sprzedaje swoje ciało. „Anioł” to, niestety, film-wydmuszka.
„Euforia”, Włochy 2018, reż. Valeria Golino
Dwaj bracia, którzy nie mogliby się bardziej różnić. Matteo to mieszkający w Rzymie młody przedsiębiorca, bogaty i czerpiący z życia pełnymi garściami. Imprezki, specyficzni, ale wierni przyjaciele, koka lub inna marycha, kochankowie (tak, dobrze przeczytaliście)… Ettore to przeciwieństwo swojego młodszego brata – skromny, cichy i mrukliwy nauczyciel z prowincjonalnego miasteczka, mający małżeńskie problemy. Ci dwaj na co dzień nie mają ze sobą wiele wspólnego i dopiero tragiczna diagnoza medyczna zbliża ich do siebie – okazuje się, że Ettore ma guza mózgu i zostało mu już niewiele czasu. Matteo przygarnia brata do siebie do domu i od tego momentu obserwować możemy, jak relacja między nimi się dynamicznie zmienia, a obaj panowie stopniowo przekonują się o tym, jak ważne jest posiadanie kochającej rodziny.
„Euforia” jest wbrew pozorom bardzo sympatycznym i pełnym humoru filmem, głównie ze względu na wiecznie roześmianego Riccardo Scamarcio w roli Matteo. Ten bohater to wręcz wulkan pozytywnej energii i nie sposób gniewać się na niego, gdy coś przeskrobie lub zachowa się niezbyt ładnie. Jedynym zarzutem, jaki mogłabym mieć wobec „Euforii” jest jej długość. 2 godziny to aż nadto do opowiedzenia historii braci, którzy w obliczu zbliżającej się śmierci jednego z nich wreszcie dochodzą do porozumienia i bliskości. Wiele scen spokojnie można by wyciąć bez szkody dla scenariusza.
„Czysta kraina”, Chiny 2018, reż. Zhenyu Sun
„Czysta kraina” to kolejny przykład na to, jak WFF w tym roku obrodził w azjatyckie kontemplacyjne produkcje rodem z nurtu „slow cinema” (chociaż może w tym przypadku nie aż tak bardzo slow, jak przy „Diable morskim”). Tytuł filmu nie jest bez znaczenia, gdyż nawiązuje ściśle do buddyzmu, pełniącego niezwykle ważną rolę w całej fabule.
Czysta Kraina, kraina buddy, raj buddy, czysta ziemia (tyb. szinkham, chin. 淨土, jìngtǔ) – sfera istnienia całkowicie zamieszkiwana przez bodhisattwów, w której buddowie nauczają w formie sambhogakaji. W naukach Diamentowej Drogi traktuje się raczej Czystą Krainę jako stan umysłu, w którym doświadcza się zjawisk na najwyższym poziomie, co pozwala na rozpoznanie bothisattwów w formie sambhogakaji i przyjęcie od nich nauk. (Źródło: Wikipedia)
Jin Feng to uboga kobieta, matka dwóch córek, która po raz trzeci zaszła w ciążę. Pod przedłużającą się nieobecność męża napastowana jest przez przedstawicieli Państwowej Komisji Planowania Rodziny. Urzędnicy każą bohaterce podjąć decyzję: albo zapłaci im astronomiczną kwotę za możliwość urodzenia trzeciego dziecka, albo dokona aborcji. Jin Feng natomiast się waha, zwłaszcza, gdy dowiaduje się, że nosi pod sercem upragnionego syna… Całość prowadzi do tragedii, w wyniku której kobieta paradoksalnie doznaje duchowego oczyszczenia i otrzymuje dostęp do owej Czystej Krainy. Kluczem do osiągnięcia takiego stanu umysłu jest, niestety, zawsze cierpienie.
„Czysta kraina” to kino powolne, ale zdecydowanie przejmujące. Polecam 🙂
CDN. 😉